niedziela, 28 grudnia 2008

Blog został zgłoszony do konkursu


historia motocyklowa mojej rodziny

Postanowiłam rozpocząć, cykl wspomnień motocyklowych.

Pewnego dnia, moja mama postanowiła przejechać się Komarem ze swoim ojcem. Przejażdżka jak wspomina była wspaniała do momentu, gdy mój dziadek nie wjechał na jakąś cegłę... Ona trzymała się za jego szlufki od spodni.
Gdy przednie koło uderzyło w cegłę ona podskoczyła, motocykl odjechał, a szlufki zostały jej w rękach. Lądując (bez telemarku ;p) na ziemi.

poniedziałek, 22 grudnia 2008

marzenia..

Święta to dla mnie taki okres rozmyślań...
Marzę o pewnej wyprawie motocyklowej... lecz by nie zapeszyć, kierunek podróży pozostawię na chwilę obecną w tajemnicy.
Marzenia są po to by je realizować, więc czemu nie marzyć ;)


A Wy macie jakieś upragnione miejsca które, chcielibyście odwiedzić na 200?

czwartek, 18 grudnia 2008

jadę sobie dzisiaj na uczelnię, za oknem brr siąpi deszcz, zimno, do tego lekki wiaterek.. az tu nagle brruumm brruumm, AfricaTwin obok mnie, na moje twarzy pojawił się uśmiech, nie wytrzymałam i pomachałam z kciukiem wystrzelonym do góry, on się tylko zdążył uśmiechnąć i wystrzelił do przodu, to się nazywa twardziel czyt. normalny inaczej ;p

niedziela, 14 grudnia 2008

ale mnie dzisiaj nosiło...

by wsiąść na motocykl, lecz pogoda za oknem nie była zbyt zachęcająca, więc...

zrobiłam sobie test "MOTORCYCLE PERSONALITY TEST" poniżej zamieszczam wyniki :D

Hey Weronika, below are the results of your MOTORCYCLE PERSONALITY TEST.

You are an adventurous creature who loves independence and freedom, and are not held back by risk. As well, you are secretly admired by those who wish they could be more like you (and who may also consider you "crazy," or more precisely, "inspirationally abnormal").

You are social, enjoy active companions, and unless you are otherwise hyper-competitive, get along well with others in a group environment. Additionally, you very much enjoy your own space.

You are intelligent and/or experienced enough to respect the concept of reducing calculated risks for the purpose of enjoying long-term motorcycle pleasures. You are a good friend to yourself and to others, and all things considered, you have a pretty good life. You would help another in need (including non-bikers) and represent the cream of the crop within the global brotherood of motorcycle riders.

Dude, presuming you're telling the truth, you are one heck of a hard-core, motorcycle riding fanatic! You are healthy, strong, hard-headed, ruggedly individualistic, and very adept at solving problems and getting things done. It's likely that you're also a Navy Seal. If there were more people like you we'd have world peace and every nation would have a balanced budget.

You balance your freedom and pleasure with practical responsibility. You have confronted the reality that if you want to enjoy motorcycle riding a long time, a high-quality helmet is an important part of ensuring your survival. Heck, that helmet of yours even has the potential to help your family, friends and associates to benefit from your brilliant and entertaining companionship indefinitely into the future.

You are bold, adventurous, spirited, philosophical and experienced in many areas of life. Even though you are a kid at heart, statistically speaking, you are over the hill. You are enjoying life more than most every non-rider you know and your non-riding friends think you're eccentric.

Hi, hi coś w tym jest ;p
Ahhh może jutro rozruszam moje 2kółka.

niedziela, 14 września 2008

Mazury brrrr...

Tak zimno to dawno nie było... Lecz prawdziwych motocyklistów pogoda nie zniechęca. Trzeba być TWARDYM a nie, mięt kim. Jak to jeden z kolegów w klubie mówi.


Wszystkim serdecznie polecam Park Dzikich Zwierząt w Kadzidłowie... a jednak można przeżyć w Polsce piesze safari...

niedziela, 31 sierpnia 2008

Białka Tatrzańska

Cudze chwalicie, a swojego nie znacie... Po Alpach myślałam, że długo mnie nic nie zaskoczy, a jednak. Dzięki kolegom z klubu, poznałam Tatrzańskie trasy, które spokojnie mogłyby konkurować z alpejskimi. Może wysokość nie ta, lecz sama droga i zakręty... a i owszem.

I znowu ponad 1000km przybyło w moim doświadczeniu. Plus szkoła przetrwania (czyt. jazda w deszczu i BARDZO silnym bocznym wietrze brrrr... aż plecy bolały).

piątek, 15 sierpnia 2008

i to już?? 3300km?

Jeden z kolegów z klubu bardzo się o Nas martwił, gdyż nie odbieraliśmy telefonów. Niestety przez przypadek pochwalił się gdzie jest (w Wiśle)... już szykowaliśmy plan najazdu, na to jakże piękne miejsce.
Postanowiliśmy dostać się do Polski przez mało uczęszczaną granicę, po stronie polskiej czekało Nas kilka agrafek, lecz po alpejskich równych jak stół zakrętach pozostały tylko wspomnienia... Tuż przed Wisłą, daliśmy znać Pawłowi, „szykuj parking, za 10min jesteśmy” :] I Kolega stanął na wysokości zadania, chodź na początku chyba myślał, że żartujemy. Jako pierwszy wysłuchał naszych wspomnień i po godz. opowiadań krzyknął „dobra, dobra, przestańcie!!! Uwierzcie, żałuje, że nie pojechałem z Wami!!!”
Tego dnia wszyscy wróciliśmy cało i szczęśliwie do domów. Deszcz nas nie zmoczył, ani nie porwała Nas trąba powietrzna szalejąca tego dnia w okolicach Częstochowy. Na licznikach motocykli przybyło 3300km i już nie mogliśmy się doczekać kolejnego wyjazdu, gdyż dzień bez motocykla to dzień stracony ;p

czwartek, 14 sierpnia 2008

Czas wracać do domu...

Wstaliśmy skoro świt, słońce dopiero wstawało, nad polami unosiła się mgła, w tak tajemniczej atmosferze żegnaliśmy się z Alpami, wiedząc, że jeszcze tutaj wrócimy.
Powrót autostradą był dla mnie bardzo męczący, zaczęłam odczuwać kilometry, wszystko jakoś tak mi się nie kleiło. Dobrze, że miałam wsparcie kolegi Igora, który na pierwszym postoju bardzo mnie zmobilizował. I później na tych zakrętach co wymiękłam jadąc w stronę Alp, tym razem zamknęłam oponę ;p
Był to bardzo ciepły dzień, mijaliśmy kolejne miasta, zbliżając się do Słowacji. Zrzucaliśmy z siebie wszystkie ubrania, by się nie roztopić w piekącym słońcu. Na Słowacji dwóm kolegom przygrzewało za bardzo słońce... i trochę dali czadu. Aż tu nagle za motocyklem Batmana i Intruderem Kaskadera, pojawiło się Audii. W pierwszej chwili nie odpuszczali, bo myśleli, że ktoś chce się z nimi ścigać, ale później zapaliły się magiczne czerwono-niebieskie światełka i nie było zmiłuj.
Do Ziliny dotarliśmy szczęśliwie, tylko kolega Zbyszek popełnił ten sam błąd co ja, na podjeździe chciał, zwinnie jak sarenka zakręcić, ale niestety prawa fizyki są nieubłagane i stracił podnóżek kierowcy.
Wieczorem wspominaliśmy trasy oraz przygody jakie nam zgotowały Alpy. Nie mogąc uwierzyć, że to już koniec naszej podróży.

środa, 13 sierpnia 2008

na podbój Dolomitów

Dzień ten zaczął się dla Nas jako grupy nie łatwą decyzją, jeden z kolegów troszeczkę zbyt bardzo imprezował poprzedniego dnia i musieliśmy stanowczo odmówić mu wyjazdu. Gdyż byłby zagrożeniem dla siebie samego jak i dla Nas. Jest to niesamowite, że pomimo męskiego ego, facet zachował się naprawdę jak mężczyzna i postanowił zostać.
Cały czas mieliśmy w głowach słowa Pawła, już niczym lepszym Was nie zaskoczę...
Tego dnia mieliśmy pokonać trasę tysiąca kurw czyt. zakrętów : )
I moi mili 45km pokonaliśmy w ponad 2 godziny. To był hard-core. Od zakrętów kręciło nam się w głowie. Nawet nie próbowaliśmy sobie wyobrażać, jak miejscowi pokonują tą trasę zimą, samochodem.
Strategię obrałam taką... jechałam jako trzecia przede mną Sylwia, prowadził Ślimak (a jego GPS, było to cenne urządzenie,... gdyż tak naprawdę nie wiadomo co czyhało na Ciebie za następnym rogiem). W pewnym momencie z oczu zniknęła mi Sylwia i pokonując jeden z zakrętów, myślałam, że za nim jest prosta i tu się myliłam, bardzo myliłam!! Była tam kolejna agrafka!!! (Anioł stróż nade mną czuwał bo gdyby coś tam jechało, nie pisałabym dzisiaj tego sprawozdania.)
Co gorsza kilka set metrów dalej jechała ciężarówka z drewnem i przyczepą, dziękowałam Bogu, że nie przytrafiło mi się to na kolejnym zakręcie. Od tego momentu byłam cieniem Salsy, trzymałam się jej bardzo blisko.
Gdy się zatrzymaliśmy na postój, nasze buzie nie przestawały się śmiać, nie mogliśmy uwierzyć, że taki trasy istnieją na ziemskich drogach. Dalej ruszyliśmy w stronę Włoch, które przywitały Nas pięknym słońcem oraz wspaniałymi dziełami sztuki (ale mają tam piękne samochody). Odwiedziliśmy rynek w Cortina d’Ampezzo. Bardzo mnie kusiła perspektywa zawitania również, na kawę do Wenecji, byliśmy od nie tylko 150km (z czego 40 trasami lokalnymi, a reszta autostradą). Lecz niestety brakowało nam czasu... ale nie ma czego żałować, gdyż drogi w Dolomitach, są równie zakręcone jak i w Alpach. Krajobrazy były genialne, aż człowiek chciał się zatrzymać, zjeżdżając by móc się nasycić przyrodą.

wtorek, 12 sierpnia 2008

Nockalm und Radstädter Tauern

Wstaliśmy rano zgodnie z rozporządzeniami kierownika wycieczki, wspominając poprzedni dzień.
Pokonywaliśmy kolejne kilometry po bajkowej krainie. I powiem Wam szczerze, że kolega Ślimak się mylił, Nockalm i Radstädter są przepięknymi trasami i równie wymagającymi, jak wjazd na lodowiec.
Tego dnia miałam problemy przy pokonywaniu agrafek... zmieniałam biegi za nerwowo, z 3 wskakiwał mi luz, co sprawiało, że miałam serce na wysokości gardła, nie wspominając o skokach adrenaliny. Nie jest to przyjemne uczucie, gdy musisz dodać gazu by wjechać pod górę.. agrafką, a tu „pupa” nie masz mocy, tylko wycie silnika. To bardzo wybijało mnie z rytmy i nie czerpałam zbyt dużo przyjemności z jazdy. Może także ilość kilometrów oraz kumulacja atrakcji dawała o sobie znać. Wracając do pensjonatu, przejechaliśmy wspaniałą odcinek, nad nami rozciągała się autostrada przypominająca, akwedukty (o dziwo zaczęłam, już ładnie ścinać zakręty oraz trochę bardziej się pochylać, co sprawiało mi wielką frajdę. Wskazówki od moich mistrzów zaczynały działać).
Wszyscy jak potulne baranki jechaliśmy za naszym „pastorem”, aż w końcu wjechaliśmy w pole kukurydzy... nie wiem jak on tą drużkę znalazł na gpsie?!? Widoki były nieziemskie, mijaliśmy jakieś wioski, tubylcy spoglądali na nas z nie dowierzaniem, chyba ostatni raz motocykle na ich drodze widzieli w latach 40... ubiegłego wieku.

poniedziałek, 11 sierpnia 2008

na podbój Grossglocknerstrasse...

Pierwszego dnia alpejskiego, organizator postanowił wybrać jego zdaniem najtrudniejszą trasę.
Mieliśmy zdobyć lodowiec Grossglockner. Nim to jednak się stało pokonywaliśmy przepiękne doliny, dookoła otaczały nas góry, wodospady, malownicze miasteczka. Naczelny fotograf tego wyjazdu (Basia), przesiadła się do Igora. Motocyklista ten był bardzo dzielny, gdyż pchełka która się z tyłu kręciła dawała mu do wiwatu. Zamiast składać się w zakręt, odchylała się w drugą stronę, bo o.. ciekawy krzaczek zobaczyła, a to myślała, że to świstak co tą czekoladę w sreberka zawija... Ojjj walczył kolega, walczył z prawami fizyki.
Staraliśmy się nasycić każdym pokonywanym kilometrem. Gdy zbliżaliśmy się do bramek wjazdowych na grossglocknerstrasse, naszą idyllę przerwał wypadek motocyklowy, jakiś ścigacz nie wyrobił się na zakręcie, niestety nie przeżył. Przypomniało nam to, iż w każdej sekundzie jazdy trzeba być przygotowanym na niezapowiedziane sytuacje i dostosowywać prędkość do swoich umiejętności.
Organizator zarządził, by każdy pokonywał własnym tempem trasę, podzieliliśmy się na podgrupy i ruszyliśmy na podbój jednej z najpiękniejszych tras motocyklowych.
Ja postanowiłam jechać z Tatą na końcu. Jechaliśmy spokojnie by móc podziwiać widoki, co nie było łatwe, gdyż trasa składała się prawie z samych zakrętów... W końcu wypatrzyłam piękny parking widokowy. Postanowiliśmy się zatrzymać by zrobić sobie zdjęcia pamiątkowe. Nic by nie było w tym specjalnego, gdyby nie fakt, że ustawiłam motocykl bardziej do zdjęcia, niż do późniejszej jazdy. I gdy już po sesji chciałam ruszyć, niestety nie mogłam go dźwignąć do pionu (alpejskie stromizny). Więc krzyczę „Tatusiu ratuj” i słyszę odpowiedź „piiii mać..., nie czytałaś tego na forum co pisałem o parkowaniu, piii...” itd. Dosłownie kilka sekund po tym pięknym, jakże pokrzepiającym przemówieniu, okazuje się, że nawet doświadczony motocyklista ma chwile słabości i mój Taticzek zapomniał wystawić podnóżek zsiadając z motocykla i ponad 350kg położyło się na gmolu. Ja oczywiście dostałam ataku śmiechu, widząc, że sprawiedliwość istnieje. Za co obrywało mi się jeszcze bardziej. W końcu pomogłam poderwać motocykl. Do końca pętli, nie usłyszałam, już ani słowa. A mówią, że kobiety są skomplikowane :D ?!?
Trasa okazuje się niesamowita, żadne zdjęcia, filmy tego nie są wstanie opisać, to trzeba zobaczyć, na własne oczy, nie to trzeba przeżyć na własnym motocyklu!!
Zjeżdżając z lodowca jednej z koleżanek odbiło, gdyż stwierdziła, że umie latać... zaraz, zaraz ona umie latać, przecież to Wróbelek... i bez hamulca na pełnym gazie pokonywała wszystkie zakręty, chyba za cel obrała sobie, lepszą jazdę od Ślimaka (kolega z klubu), czy jest to tylko możliwe i czy lepsza znaczy szybsza, oto jest pytanie?
Grupa dała trochę czadu, zaczęłam ich trochę gonić, zgubić się tutaj raczej byłoby nie wesoło...
W końcu kontem oka zobaczyłam, że stoją na stacji, musiałam wjechać na nią pod prąd, gdyż przejazd przejechałam. I tak już na zerowej prędkości, zapatrzyłam się na jednego kolegę, że zrobiłam szkolny błąd.. do końca skręciłam kierownicę i zaczęłam lekko zjeżdżać z podjazdu, co skończyło się położeniem motocykla. Nie wiem jak mi się to udało (nie miałam gmoli), że nogi sobie nie przygniotłam, tylko jakoś się z tego motocykla ześlizgnęłam. Straty – złamany podnóżek pasażera oraz mała ryska. Ahhh... a mogło być tak pięknie ;p
Po całym dniu wrażeń, nieziemskich widoków, organizator Ślimak oznajmił, moi mili przykro mi, już piękniejszych tras i widoków podczas tego wyjazdu nie zobaczycie.
Byliśmy lekko zaskoczeni tym oświadczeniem, lecz cóż... czy faktycznie coś mogło ten dzień przebić. Przeglądając zdjęcia, kosztując regionalne specjały, zakończyliśmy jeden z najwspanialszych dni motocyklowych w życiu.

niedziela, 10 sierpnia 2008

Dzień drugi... 740km

Śniadanko mieliśmy o świcie (7:30... to nieludzka pora, jak na urlop), o ósmej wszyscy są już spakowani, na motocyklach i czekają, aż organizator zacznie zakładać kask (był to znak, że czas odpalać maszyny). Pierwsze 100km przejeżdżamy przez zamgloną i chłodem powiewającą Słowację (dowód?.. Igor pozapinał wszystkie wloty powietrza, szczelnie nałożył rękawiczki – dla osób nie w temacie, osoba ta do zmarzlaków nie należy).
Ja postanowiłam wypróbować manetki podgrzewane (i stwierdzę, że jest to wspaniały wynalazek), jeden z kolegów, tak skostniał, że nie mógł włączyć przełącznika tego wspaniałego urządzenia. Na całe szczęście nim sople zaczęły dyndać nam z nosów, za gór wyszło słońce i znowu poczuliśmy, że jedziemy na Południe.
Kilometry mijały, co magiczną 100km/1h zatrzymywaliśmy się z hasłem „tolerancja dla palaczy” i dla własnych kości ;p . Nim się obejrzeliśmy minęliśmy Bratysławę, potem Wiedeń.
Podczas jednego z postojów zostałam pochwalona przez „dopingującą koleżankę”, dosiadającą gsr600, iż ładnie mi idzie rozwijanie prędkości. Uśmiechnęłam się tylko nie komentując, iż mojego paktu z Nestorem nie złamię :] . Nie wiedziałam, że to dopiero początek czekających mnie dzisiaj atrakcji..
Jadąc sobie spokojnie, przeleciał nagle koło mnie Wróbel (tak ten klubowy) z prędkością światła, lekko zdębiałam co mnie od tyłu atakuje... Jak się później okazało, Ajgor stwierdził, że chyba Wróbelek chciała go zgwałcić, gdyż kilka razy strasznie na niego leciała. Wolałam nie wnikać w te... romanse, związki cruiserowe, miałam tylko cichą nadzieję, że było to ostatni raz, gdyż kurcze... znaczy się Wróbelku, dlaczego moim kosztem?!?
Później zaczęły się zakręty, nie łuczki, tylko zakręty, takie szybkie jeden po drugim, raj dla doświadczonych motocyklistów. A dla mnie well.. przy 140km/h... powiem tak nie wiedziałam, że znam tyle przekleństw... i niestety poddałam się.. grupa poleciała, a ja ten odcinek postanowiłam pokonać własnym tempem w granicach 120km/h.
Na kolejnym postoju otrzymałam tysiące rad, (za słabo się pochylasz, głowa w zakręcie niżej, ścinaj zakręty, spokojniej operuj gazem itd.) dziękowała... lecz jak tu spamiętać wszystkie rady i od razu zacząć je stosować?.. Nie było łatwo, ale w końcu, nie od razu Rzym zbudowano :]
Na motocyklach siedzieliśmy już ponad 7 godzin, na każdym postoju otrzymywaliśmy od organizatora jedną odpowiedź, jeszcze 200km. Zaczęło Nas to niepokoić, gdy naszym oczom ukazał się znak „granica Włoska”. Około godziny 17:00 zjechaliśmy z autostrady i wjechaliśmy w piękną dolinę, otaczały nas góry, a trawa była tak nienaturalnie zielona... nie wiedzieliśmy, czy to jawa, czy to sen. Co ciekawe na drodze było coraz więcej motocyklistów, był to znak dla Nas, że zbliżamy się do raju dla bikersów „Zakrętolandii”. Pokonywaliśmy pierwsze agrafki, które po przejechaniu 700km, przysparzały przyspieszone bicie serducha.
Organizator dał znak: „zwolnijcie”, włączył kierunkowskaz... dojechaliśmy. Przed nami ukazał się niesamowity widok.. Alpy mieniące się w blasku promieni słonecznych. Byliśmy na miejscu : )


Właściciel gesthausu spisał się na medal. U progu witając nas regionalną grappą (był to wspaniały gest, który po 740km BARDZO doceniliśmy, krążenie w naszych organizmach zaczęło wracać do normy).

sobota, 9 sierpnia 2008

Alpejską szkołę jazdy... czas zacząć

Punktualnie zjawiają się wszyscy na miejscu zbiórki. Pogoda tak jakby chciała nam zrobić psikusa, ale uśmiech z twarzy nie schodzi nikomu. Moja „Bee”, gdyż tak nazwałam mój motocykl, zostaje przygarnięta do grona Suzuki, uffff.... ;)
Ruszamy, pierwszy postój w Polichnie, obowiązkowe śniadanko.
Tuż przed Częstochową dostaję znak od kolegi (jadącego za mną Igora), stawaj natychmiast. Serce zaczyna mi walić, adrenalina skaczę, wyobrażam sobie najgorsze. Jak się później okazuje „śmigiełkowy” serwis zawiódł, moja rejestracja zamiast wisieć na dwóch śrubach, dynda sobie i w sumie nie wiadomo dlaczego nie zgubiłam jej wcześniej... szczęście?!? (Pamiętajcie, gdy serwisant zaproponuje Wam podkładkę pod rejestrację, grzecznie odmówcie ;) )
Następnie tankowanie w Częstochowie, gdzie wita Nas skuterowy gang w postaci przyjaciół (Arka i Marty) do grupy dołącza się Sylwia vel. Salsa.
Ruszamy, formujemy szyki... Niestety polskie drogi nie dają o sobie zapomnieć, każdy kilometr przypomina walkę o życie w dżungli, koleiny, frezowanie, inni kierowcy (dwóch, normalnie chcieliśmy „lać” gdyż ich jazda była na tyle bezczelna i niebezpieczna. Dobrze, że się nikomu z grupy nic nie stało) lecz największe atrakcje czekały nas tuż przed Katowicami, koleiny na drodze, nie można było nazwać koleinami, lecz chyba rynnami po których zjeżdżają bobsleiści. Tylko rynny ich mają kształt półkolisty, a tutaj były normalnie dwie ściany. Gdyby ktoś wpadł motocyklem w to cudo natury i zostałby zmuszony do zmiany pasa ruchu, nie wiem jakby to przeżył...
Zaskakujące jest to, gdy restauracja nie spełnia norm, przychodzi sanepid i ją zamyka, dlaczego nikt tak z drogami nie postąpi?!?
No nic... nie pozwolimy by tak przyziemna sprawa przyćmiła nasz wyjazd : )
Na południu, czekają Nas same miłe akcenty w Katowicach dotrzymuje nam kroku Miki, dołączają się Grażynka oraz Ajgor, dalej na naszej trasie specjalnie na Nas czekają Gutek oraz Lelo. Wszyscy witamy się czule, jakbyśmy się wieki się nie widzieli.
Szaman Lelo pyta się czy Nas zmoczyło? My z uśmiechem na ustach odpowiadamy, że nie : ) I CO?!? Jadąc za Lelem przez 15min. moczy Nas deszcz (jak się okaże później, po raz pierwszy i ostatni podczas tej podróży ;p )
Jemy wspólnie obiad, niestety stres nie mija, ja już myślę o jutrzejszym dniu, alpejskich drogach...
Chodź już przejechałam ładnych kilka tysięcy kilometrów w tym sezonie (moim pierwszym pełnym), jakoś nie wierzę we własne siły, czuję, że cel zaczyna mnie przerastać...
Mijamy trzy granice nota bene, wszystkie mijam bez tablicy, czy od dzisiaj nazywać mnie będą w grupie ghost rider ?
Na Słowację, do bazy 1 docieramy około godz. 18:00.
W czasie kolacji, zostaje dopingowana przez jedną z uczestniczek by jutrzejszą prędkość utrzymywać w granicach 140km/h, dla większości z Was takie tempo jest lightowe, a dla mnie jakby to powiedzieć astronomiczne, po Junaku na którym osiągałam magiczne 120km/h.
Dopingująca koleżanka nie ustaje w swoim działaniu, do tego stopnia, że jeden z kolegów (Igor), mówi „daj jej w mordę, jak masz coś do niej!!! upsss... przepraszam, no tak.. kobitki się nie leją” (po tym żarcie tygryskowym, schodzę do podziemia i zawiązuje pakt z Nestorem (jednym z kolegów) – powyżej 130km/h nie jedziemy!!!).
Grupa pada szybko i o dziwo, jak na nasze możliwości na placu boju z 14 osób zostają 2 (Ja i Igor) o godz. 21:20!!
Od mojego mentora alpejskiego otrzymuje ostatnie wskazówki, po których powraca wiara w siebie.
Czeka mnie długa noc, 740km i wymarzone Alpy...

piątek, 8 sierpnia 2008

Decyzja zapadła... jadę w Alpy

Moja przygoda z Alpami zaczęła się dużo wcześniej przed wyjazdem...
Jak zwykle... jak na większość wyjazdów klubowych zapisałam się w Alpy bez zastanowienia.
Liczą się ludzie, atmosfera oraz kilometry przejechane razem, a nie miejsce docelowe. Jak się okazuje, była to trafna decyzja, bo gdybym się wcześniej zagłębiła w trasy jakie nas czekały, na 100% nie odważyła bym się wyruszyć w tą podróż.
Tylko jak gdziekolwiek jechać, gdy się nie ma motocykla? Termin wyjazdu zbliżał się nie ubłaganie. Został tydzień, a wymarzonego motocykla znaleźć nie mogłam. W ostateczności czekało mnie plecaczkowanie, lecz każdy motocyklista wie, że jak raz zakosztuje się motocyklowej wolności, to już jazda w tandemie nie jest tym samym : )
Do tego czekał mnie wyjazd służbowy... i jak tu coś znaleźć... no nic... może motocykl sam mnie odnajdzie...
Drugiego dnia dostałam smsa od mojego Taty, mam coś, ale więcej jak wrócisz ;)
Brzmi ciekawie, do Warszawy wróciłam po 17:00 jeszcze czekało mnie spotkanie w "szóstkach" z kolegami z klubu. Po 19:00 Tata zasugerował, że może pojechalibyśmy zobaczyć ten motocykl, jest on niedaleko Warszawy. Stwierdziłam: „Ok. Ale Ty prowadzisz bo ja jestem wycieńczona podrożą oraz atrakcjami jakie miałam tego dnia” (ale to nie miejsce i czas by je wspominać).
Jak się okazało motocykl był dużo dalej niż bliżej... tak drogi czytelniku dobrze się domyślasz, dużoooo dalej.
Efekt... wariatów nie sieją, sami się rodzą... motocykl oglądałam po godz. 23 w blasku reflektorów samochodu i co.. miłość od pierwszego wejrzenia : )
Załatwianie spraw biurokratyczno - logistyczno - urzędowych sprawiło, że moja żółtą „Bee” miałam gotową do jazdy, na dwa dni przed godziną zero.
A przecież powinnam jeszcze się wjeździć.. AAAAA!!!!
Organizator staje na wysokości zadania, przesyła wspierające smsy: „Twardzielu, dasz radę”. Mhh... powstaje drugi problem, jak klub zaakceptuje śmigiełko na baku, a nie błyszczące „S”.
Dzień przed wyjazdem rozmawiam z koleżanką z klubu Sylwią, jednymi z pierwszych jej słów są „widziałaś te trasy, matko... ja nie wiem jak sobie dam radę. Wjechać ja tam wjadę, ale co dalej? Najwyżej usiądę sobie na kamieniu, zacznę płakać i ktoś zjedzie moim moto...”


MATKO!!! Jak ona taka doświadczona motocyklistka, jest przerażona!?!
Jej obawy zaczynają mi się udzielać. Ewidentnie PR organizatora zaczyna działać ;p
Całą noc nie śpię, żołądek skurcza mi się do niewiarygodnych rozmiarów, jakby miał zaniknąć... Najgorsze jest to, że cały czas powtarzam sobie „ŚPIJ, musisz mieć siłę by pokonać ten dystans”...

niedziela, 6 lipca 2008

Biesy i Czady ;p

Kolejny motocyklowy weekend za mną :) Tym razem na liczniku przybyło prawie tysiąc kilometrów.
Rozmyślam nad zmianą motocykla, chyba już wyrosłam z Junaka?!?
Trasy no i moc grupy przewyższają jego możliwości.. chyba nadszedł czas rozstać się Johnny....

wtorek, 29 kwietnia 2008

.:29 kwietnia - 450km:.


Wyjeżdżamy równo o dziewiątej. W Katowicach spotykamy na światłach motocyklistę, pyta się On, Konrada skąd jedziemy, On na to spokojnie z Włoch. Motocyklista z nie dowierzaniem pyta skąd? Kondzio ponawia odpowiedź z Włoch. SKĄD?!? Z Italii!!! I tu szczęka facetowi opada. Tym miłym akcentem powoli kończymy Naszą podróż. Tempo utrzymujemy dobre, do Polichna dojeżdżamy o 15:00, chwilę później witają Nas: Ania, Jaro i Jaromir, a także PJ, Nadia i JohnWayne.
Czujemy na dobre, że Nasza podróż dobiega końca, z twarzy naszych nie schodzi uśmiech, sami nie możemy uwierzyć, że daliśmy radę, że nie potrzebny był DHL, że nasze motocykle dały sobie świetnie radę, że nasze pupy wytrzymały. Żegnamy się w Polichnie, po drodze, każdy odbija do swojego domu, żegnając się klasycznym „hawkiem”.
I to już koniec...

p.s.

Moi BODYGUARDzi, byliście poprostu SUPER... W każdej sytuacji mogłam na Was polegać i za to Wam jeszcze raz bardzo dziękuje.

Uczestnicy wyprawy: Arek „Dino“ - Suzuki Bandit; Hubert „Grande Bianco” - Suzuki Intruder M1800R; Janusz - Suzuki Intruder VL800; Jurek - DragStar 650; Konrad „Kondzio” - Suzuki Intruder M1800R; Michał „Miki” & Natalia - Suzuki Boulevard C50T; Nestor vel. Łypiący - Suzuki Intruder C800; Paweł „Ślimak” - Suzuki Intruder M1800R; Piotr - Honda; Przemek „Świeca” - Suzuki Marauder 800; Tomek - Suzuki Intruder M800; Weronika - Junak Millenium 250; Ziutek - Suzuki Volusia


poniedziałek, 28 kwietnia 2008

.:28 kwietnia - 530km:.

Zaczynamy rytualnie dzień, pobudka, prysznic, pakowanie sakw, mocowanie pakunków... i w drogę... Tym razem postanawiamy zjeść śniadanie na mieście, gdyż to co oferuje nasz hotel i śniadanie kontynentalne, to tym nawet ja się nie najem, a co dopiero Panowie tacy jak Dino, Ślimak, Piotrek czy Konrad. Lądujemy w Nordfishu (ryba na śniadanie? Ktoś może zapytać... jak się nie ma, to się lubi, co się ma). Zwiedzamy starówkę Grazu i wzdychamy.. jaka piękna mogłaby być Warszawa, gdyby nie II wojna światowa.
Do granicy Słowackiej jedziemy razem, tam się żegnamy z grupą z południa, która musi być wcześniej w Polsce. Pozostałą 9 postanawia odwiedzić Bratysławę i spokojnie rozkoszować się jazdą do Ziliny i tak też robimy.
Do Martinov Dvor dojeżdżamy na obiado-kolację, przy której królują opowieści z wypadu, powoli zaczynamy już wspominać Włochy i całą naszą przygodę. Zdajemy sobie sprawę, że jutro czeka Nas ostatni dzień tej wspaniałej podróży.

niedziela, 27 kwietnia 2008

.:27 kwietnia - 720km:.

Miki chciał wyjechać o 7, lecz grupa się buntuje i wyjazd przesuwamy na 8. Jedziemy do malowniczego San Marino po drodze spotykamy więcej cyklistów niż motocyklistów. Wjeżdżamy krętymi drogami pod sam zamek, widoki są niesamowite. Wypijamy kawę i ruszamy w stronę domu. Organizator głośno się nie przyznaje jaki ma plan na ten dzień, my jak potulne owieczki podążamy za nim. Jak później się okazuje robi to celowo, gdyż na ten dzień zaplanował trasę na 720km! Plan jest taki by zanocować w Grazu, no nic w końcu w SCP jeżdżą sami twardziele więc, nikt się nie poddaje. Ja zaczynam żartować, że chyba zamówię DHL i spokojnie wkrótce do domu, ale wszyscy się nawzajem wspierają i żyją od postoju do postoju. Przy życiu trzymają Nas również piękne widoki i dłuższy postój by obejrzeć wyścig Kubicy. Niestety jak się okazuje Włosi jednak nie są takimi zapaleńcami motoryzacji i z oglądania nici.
Po drodze słońce przygrzewa nam niemiłosiernie, powoli rozstajemy się z Włochami, przekraczamy granicę Austrii, coraz bardziej wychodzi z Nas zmęczenie. Nawet puszczone przodem 1800R i Bandit, nie są wstanie wykrzesać z siebie 80% mocy, dochodzimy do nich na jednym z postojów, to ich lekko szokuje i dają dalej czadu. My spokojnym tempem podążamy ich cieniem. Za Villach zaczyna się ściemniać, mijamy Klagenfurt jest już czarna noc, temperatura spada do +3C i tak jak nie znosiliśmy tuneli, zaczynamy je kochać, jest tam jasno i ciepło. Hubertowi zamarza picie na motocyklu, wszyscy jesteśmy skostniali, ledwo widzimy drogę, zaczyna się szaleńcza walka, której wszyscy mają dosyć. Kilometry do Grazu nie ubywają, jesteśmy wycieńczeni, czujemy się jak sportowiec po maratonie, który przebył już tyle kilometrów, widzi już metę, ale braknie mu sił by ją przekroczyć. Do Grazu dojeżdżamy o dziesiątej. Jesteśmy zziębnięci i głodni, jak na złość wszystkie knajpy są już zamknięte, nawet budki z kebabem. Pozostaje nam już jedynie McDonald na dworcu i tam lądujemy tuż przed jedenastą, jest to najgorszy McDonald w jakim w życiu byliśmy, ale nie mamy siły by marudzić, ledwo wracamy na piechotę do hotelu i wszyscy padamy do łóżek.

sobota, 26 kwietnia 2008

.:I tak zaczynamy 26 kwietnia.:.

Plany na dzisiaj zlot, tor GP, plaża, Catollica. I wszystko realizujemy ;)
Mnie i Natalię (lat 17 - dzielna dziewczyna ;) po 1600km by się wygrzać, ściągają z plaży siłą, niestety wszystko odbywa się w tempie ekspresowym, jemy pyszny obiad w prawdziwej włoskiej knajpie (dlaczego tak piszę dowiecie się później), delektujemy się widokami.
Następnie lody w Catollice, nie wiem czemu, ale na każdym kroku Włosi robią nam zdjęcia, a na nasze motocykle spoglądają z nie dowierzaniem.
Ruszamy na zlot, tam czeka Nas parada po torze GP, telewizja, fotoreporterzy, Ślimak przed trybunami stawia swoje M1800 na jednym kole na 50cm!!! Później robimy VanVanem okrążenia na czas w tej konkurencji w gronie SCPc również bryluje Ślimak.
Robi się późno wracamy do ośrodka na kolację, na która ma być pasta z żeberkami (brzmi apetycznie, prawda?!) i kiełbaski z grilla. No i czekamy... Włosi już zjedli, a my nadal czekamy... W końcu kuzynka Mikiego, która mieszka we Włoszech się wkurzyła (czyt. zna Włoski) i pyta się właściciela ośrodka, czy przypadkiem o Nas nie zapomniał, On nas uspakaja, więc grzecznie... dalej czekamy. W końcu przynoszą coś na talerzach. Dlaczego coś? Bo to pasty na oczy nie widziało, a żeberka to może kiedyś koło tych klusek w lodówce leżały, a te kiełbaski... to były kiełbaski?!? Zaczynamy wątpić w kuchnie włoską, ale jesteśmy tak głodni, że potulnie to zjadamy. Miki chce płacić, ale potrawy przez dwie godziny czekania podrożały dwukrotnie... W końcu rodzina Mikiego nie wytrzymuje (dobrze, że Nas odwiedzili, bez włoskiego z tubylcami nie da się dogadać). Kończy się na okrzykach, by spalić tą budę... naprawdę zrobiło się gorąco..., a mówią, że motocykliści są agresywni...
Ruszamy na zlotowisko, mamy szansę na 3 nagrody z 4. I co... zdobywamy je :) Za największy dystans (kolega Dino), najstarszy uczestnik imprezy (Łypiący vel. Nestor - Włosi rzucili się z aparatami na Nestora, rozdawał autografy, udzielał wywiadów i najczęściej zadawane pytanie brzmiało „czy naprawdę tyle kilometrów przejechał sam?”) no i puchar dla Najliczniejszego Klubu uczestniczącego w imprezie. SCPc GÓRĄ!!!

piątek, 25 kwietnia 2008

.:25 kwietnia - 520km:.

Wyjazd zaplanowany na 8:00. Dzień zaczynamy już rytualnie, szybkie śniadanie, kawa, pakowanie się do sakw (upychanie rzeczy), smarowanie łańcucha (Świeca i Ja) i w drogę. Niestety poranek w Villach był deszczowy, marzyliśmy tylko by przebić się na drugą stronę gór z nadzieją, że tam w magicznych Włoszech zastanie Nas słońce. I tak się stało. Wiecie to dziwne, ale tylko jak przekroczyliśmy granicę, to widoki się zmieniły, było bardziej zielono, słonecznie, ludzie uśmiechnięci od ucha do ucha. I to non-stop Nas pozdrawiający. Zaczęliśmy rozkoszować się tą wyprawą. Coraz więcej motocyklistów spotykamy na drodze, coraz to nowsze zapachy. Dojeżdżamy do Wenecji (którą czuć z daleka ;p), niestety napotykamy się na korek, przebicie się przez wąskie włoskie drogi nie jest proste, ale Miki prowadzi genialnie i wszystkie samochody, jaki i motocykle ustępują nam drogę. Kolejny postój za Wenecją, zdejmujemy z siebie ile się da, jest bardzo ciepło. Jurek dzwoni do swojej córki Izabeli, która obecnie studiuje w Ferrarze. Ona nas zaprasza do winnicy swoich znajomych na grilla. Lekko zmęczeni, poddajemy się kuszącej propozycji. Pomimo, że musimy nadrobić ok.100km (ale po takim dystansie... co to dla Nas).
Zatrzymujemy się na małym ryneczku, gdyż nasze GPS odmawiają posłuszeństwa. O dziwo w kraju motocykli, budzimy postrach i jakoś tak... odczuwamy, że za chwilę zjawią się karabinierzy. Na całe szczęście przed nimi przybywa Izabela, która pilotuje Nas do winnicy. Włosi witają Nas bardzo serdecznie, wręcz... czujemy się tutaj jak w słowiańskim domu.Relaksujemy się we włoskim słońcu, zajadając się szaszłykami i popijając winko. A na tym nie kończą się atrakcje, okazuje się, że właściciel również mam motocykl, piękne odrestaurowane (normalnie jak z fabryki) MotoGuzzi i jaki gang ma ten motocykl (Ziutek był w szoku).
Jurek stęskniony za córką porywa Ją i jedzie Ona z nami do Santa Monica. Po drodze uczę się awaryjnego hamowania, gdyż niestety jak Włoch jest pilotem trzeba być czujnym!!! Dobrze że hamulce to wytrzymały i mój błotnik zatrzymał się 5cm od motocykla Mikiego.
Czasu mamy coraz mniej, gdyż hotel mamy zarezerwowany do pewnej godziny, niestety przed nami gigantyczny korek (w tym czasie Włosi mają święto i wszyscy zmierzają ku plażom).
Postanawiamy jeszcze raz wskoczyć na autostradę (jakoś perspektywa spania na plaży nas nie zadawala...). Niestety autostrady końca nie widać, ani Santa Monica. Ja mam największy kryzys, tyłek mnie boli, ręka już nie chce dodawać gazu, jest mi gorąco, chce krzyczeć, mam dosyć. Nie mam siły dalej jechać... śpiewanie nie pomaga, gadanie ze sobą również, czuje, że opadam z sił, modląc się o koniec na dzisiaj.
Noooo nareszcie... bramki na autostradzie i zjazd, jesteśmy prawie na miejscu. Dojeżdżamy do ośrodka wita nas prezes Intruder Owners Club Italy Alfredo, Włosi spoglądają z niedowierzaniem, że Polacco przejechali taki dystans.
Kwaterujemy się w bungalowach, wieczorem przygrywa młody zespół, później jest pewien pokaz dla panów i „Łupiącego” ;) i idziemy spać. Niestety spać się nie da, jest CHOLERNIE zimno, ja próbuje zasnąć w pozycji embrionalnej, ubrana w polar i wszystko co mam, ale to nic nie daje, Iza, która śpi koło mnie przyznaje się rano, że do 6 nie mogła zasnąć i całą noc modliła się by było już rano i żeby obudziła się Ferrarze.
Z kolei Jurek budzi się rano i o mały włos nie dostaje zawału, koło niego śpi „murzyn” (czyt. o matko co ja robiłem w nocy), ale po chwili orientuje się, że to Nestor w kominiarce. Tak jak tej nocy zmarzliśmy... to Morze 2007 to „mały pikuś”.
Rano wszyscy marzą o gorącej kawie i dobrym śniadanku, ale to nie we Włoszech tutaj musi wystarczyć jedynie cruasanka i cafe latte.

czwartek, 24 kwietnia 2008

.:24 kwietnia - 630km:.

8:00 leniwe śniadanie, spokojnie pakujemy się i czekamy na Janusza, Ziutka i Tomka. Janulos przyjeżdża punktualnie, lekko zmarznięty. Miki organizator zaczyna się trochę denerwować, gdyż Ziutek i Tomek nie odbierają, a robi się już w pół do dziesiątej. W końcu dodzwaniamy się do Ziutka mówi, że zgubił Tomka po drodze.. a przecież jechali tylko we dwóch!! Dobrze zaczyna się ten dzień. A przecież dzisiaj czeka Nas 630km ?!?
Od Mamy dostaję smsa.. „gdzie jesteś i na czym jedziesz?” czyt. „mam nadzieję, że jednak dalej już nie będziesz jechała sama”, (jak decydowałam się na ten wyjazd miałam plan awaryjny, gdybym nie dawała rady miałam zostawić motocykl i zostać plecaczkiem). Takie pytania nie pomagają, ale jestem twarda i wsiadam na moto, formujemy szyk i jedziemy w stronę słońca. Temperatura rośnie, a w grupie nie brakuje palaczy, więc umowę mamy prostą, zatrzymujemy się co 100km, by jednak jazda była dla Nas przyjemnością. I powiem Wam, gdy tak jechaliśmy, to za każdym razem gdy prowadzący (Miki) włączał prawy kierunkowskaz to nasze serce zaczynało się radować.
Niestety kilometry zaczynają się kumulować ze wszystkich dni, pupa zaczyna boleć, a nadgarstek odmawiać posłuszeństwa, można się wiercić robić różne dziwne rzeczy na motocyklu, ale nic nie pomoże tak dobrze jak 5 min. postój. Tylko jak to pięknie powiedział Jurek, taki mnie smutek ogarniał jak Oni wszyscy zaczynają zakładać kaski, jeszcze minutka, dwie, proszę Was bardzo, odpocznijmy jeszcze trochę. Ale prowadzący jest nieugięty i krzyczy „W drogę!!!”. Kolejne 100km mija opornie, czas się dłuży, słońce mocno przygrzewa, siły opadają, spoglądam na licznik by sprawdzić ile mniej więcej zostało do kolejnego postoju, ku mojemu zdziwieniu strzałka która powinna się znajdować na białym tle, jest na czerwonym... kończy mi się benzyn, jadę tak z 20km, ale postoju jak nie ma tak nie było, z nerwów decyduje się dać znać Mikiem, On mnie uspakaja i krzyczy „Już nie dużo zostało!”, ale adrenalina mi skacze, kolejne kilometry mijają, a ja stacji nie widzę, w końcu czuję, że obroty mi spadają i tu mój okrzyk „pppppiiiiiii”, szybko wrzucam prawy kierunkowskaz, a przypominam jestem na autobanie, motocykl gaśnie... nagle staje przy mnie 7 chłopa... cichutko mówię „benzyna”. Na całe szczęście ktoś przypomina, że przecież Junaczek ma kranik i by przerzucić na rezerwę i tak robię. Chwila prawdy... odpala ufff... Teraz tylko dotoczyć się do stacji... ruszamy i jedziemy powolutku, ja zaczynam się modlić i rozmawiać z Junakiem by dał radę. Nie chcę nawet myśleć o wzywaniu assistance, bo stracilibyśmy za dużo czasu a przed nami jeszcze z 300km. Na całe szczęcie za pewnym zakrętem widzę znaczek shella jestem wniebowzięta. I przyznam się Wam, że aż ucałowałam bak mego motocykla. Wszyscy zaczynają się śmiać i żartować. W pobliskiej knajpce jemy obiad i lecimy dalej.
Nie wiem czy ktoś z Was kiedyś, jechał motocyklem dłuższy dystans autostradą. Matko pierwsze 300km można wytrzymać, ale każdy kolejny... oszaleć można... człowiek zaczyna wariować, te same widoki, znaki, słońce grzeje, straszliwy szum w uszach... co pozostaje... śpiewanie na całego, a gdy już tyłek czujesz niemiłosiernie, nadgarstek mrowieje, zaczynasz krzyczeć, a nie śpiewać. Nie ma tu melodii, jest walka z samym sobą, a na kolejnym postoju, ledwo zsiadasz z motocykla, tak zdrętwiałe jest ciało. Ktoś zada pytanie „I to ma być przyjemność?!?” Gdy po przejechaniu z domu 900km nagle na horyzoncie widzisz piękne ośnieżone góry, to taki widok jest bezcenny.
Zaczynają się tunele, pierwsze 4 - 5 są atrakcją.. szczególnie, gdy Ziutek jedzie z nami, jego wydechy dają czadu, ale już 15, 20 tunel... zaczynasz mieć ich dosyć, całej tej jazdy motocyklem, marzysz tylko o ciepłym prysznicu, herbatce, położeniu się w łóżeczku. Podczas jednego z postoi, gdy już wychodzi z Nas zmęczenie.. podchodzi do mnie Jurek: „Matko jak dobrze, że z nami jedziesz, Ty mnie trzymasz przy życiu, mówię sobie, jak Ona taka drobniutka daje sobie radę, to ja nie dam”. Odpowiadam sobie, ale ja już nie mam siły, głośno się nie przyznając. Zostało nam niecałe 200km (jesteśmy koło Grazu). I znowu chłopaki zakładają kask, ja spoglądam na Jurka, bez słów porozumiewamy się i wybuchamy śmiechem, wiemy, że musimy dać radę.
Mijamy Volkenmarkt, Klagenfurt i już widzimy znaki na Villach. Niestety atrakcji mi nie brakuje w tym dniu, zaczyna się ściemniać, a ja znowu zaczynam jechać na oparach, nauczona poprzednią przygodą postanawiam w czasie jazdy przekręcić kranik na rezerwę „do diabła, dlaczego jest to takie trudne”, męczę się z nim z 10min. Ale udaje się i po jakiś 30km jesteśmy już w Villach na stacji benzynowej. Znowu dziękuje niebiosom, że obyło się bez przygód, gdyż już zaczynałam sobie wyobrażać jak to motocykl zatrzymałby mi się w tunelu, a tam nie ma pobocza, do tego za mną zgraja rozpędzonych Intruderów M1800 (AAAAaaaaa!!!!).
Dobijamy do hotelu, większość pada ze zmęczenia. Kondzio i Ślimak postanawiają dojechać do autostrady z powrotem, gdyż za nami jechali z samej Warszawy Dino i Piotrek (tego dnia przejechali ponad 1000km), chłopaki dopiero dojeżdżają do hotelu po dziesiątej, są wykończeni. Wszyscy zaczynamy żyć następnym dniem, kiedy to przekroczymy magiczną granicę Włoch.