niedziela, 31 sierpnia 2008

Białka Tatrzańska

Cudze chwalicie, a swojego nie znacie... Po Alpach myślałam, że długo mnie nic nie zaskoczy, a jednak. Dzięki kolegom z klubu, poznałam Tatrzańskie trasy, które spokojnie mogłyby konkurować z alpejskimi. Może wysokość nie ta, lecz sama droga i zakręty... a i owszem.

I znowu ponad 1000km przybyło w moim doświadczeniu. Plus szkoła przetrwania (czyt. jazda w deszczu i BARDZO silnym bocznym wietrze brrrr... aż plecy bolały).

piątek, 15 sierpnia 2008

i to już?? 3300km?

Jeden z kolegów z klubu bardzo się o Nas martwił, gdyż nie odbieraliśmy telefonów. Niestety przez przypadek pochwalił się gdzie jest (w Wiśle)... już szykowaliśmy plan najazdu, na to jakże piękne miejsce.
Postanowiliśmy dostać się do Polski przez mało uczęszczaną granicę, po stronie polskiej czekało Nas kilka agrafek, lecz po alpejskich równych jak stół zakrętach pozostały tylko wspomnienia... Tuż przed Wisłą, daliśmy znać Pawłowi, „szykuj parking, za 10min jesteśmy” :] I Kolega stanął na wysokości zadania, chodź na początku chyba myślał, że żartujemy. Jako pierwszy wysłuchał naszych wspomnień i po godz. opowiadań krzyknął „dobra, dobra, przestańcie!!! Uwierzcie, żałuje, że nie pojechałem z Wami!!!”
Tego dnia wszyscy wróciliśmy cało i szczęśliwie do domów. Deszcz nas nie zmoczył, ani nie porwała Nas trąba powietrzna szalejąca tego dnia w okolicach Częstochowy. Na licznikach motocykli przybyło 3300km i już nie mogliśmy się doczekać kolejnego wyjazdu, gdyż dzień bez motocykla to dzień stracony ;p

czwartek, 14 sierpnia 2008

Czas wracać do domu...

Wstaliśmy skoro świt, słońce dopiero wstawało, nad polami unosiła się mgła, w tak tajemniczej atmosferze żegnaliśmy się z Alpami, wiedząc, że jeszcze tutaj wrócimy.
Powrót autostradą był dla mnie bardzo męczący, zaczęłam odczuwać kilometry, wszystko jakoś tak mi się nie kleiło. Dobrze, że miałam wsparcie kolegi Igora, który na pierwszym postoju bardzo mnie zmobilizował. I później na tych zakrętach co wymiękłam jadąc w stronę Alp, tym razem zamknęłam oponę ;p
Był to bardzo ciepły dzień, mijaliśmy kolejne miasta, zbliżając się do Słowacji. Zrzucaliśmy z siebie wszystkie ubrania, by się nie roztopić w piekącym słońcu. Na Słowacji dwóm kolegom przygrzewało za bardzo słońce... i trochę dali czadu. Aż tu nagle za motocyklem Batmana i Intruderem Kaskadera, pojawiło się Audii. W pierwszej chwili nie odpuszczali, bo myśleli, że ktoś chce się z nimi ścigać, ale później zapaliły się magiczne czerwono-niebieskie światełka i nie było zmiłuj.
Do Ziliny dotarliśmy szczęśliwie, tylko kolega Zbyszek popełnił ten sam błąd co ja, na podjeździe chciał, zwinnie jak sarenka zakręcić, ale niestety prawa fizyki są nieubłagane i stracił podnóżek kierowcy.
Wieczorem wspominaliśmy trasy oraz przygody jakie nam zgotowały Alpy. Nie mogąc uwierzyć, że to już koniec naszej podróży.

środa, 13 sierpnia 2008

na podbój Dolomitów

Dzień ten zaczął się dla Nas jako grupy nie łatwą decyzją, jeden z kolegów troszeczkę zbyt bardzo imprezował poprzedniego dnia i musieliśmy stanowczo odmówić mu wyjazdu. Gdyż byłby zagrożeniem dla siebie samego jak i dla Nas. Jest to niesamowite, że pomimo męskiego ego, facet zachował się naprawdę jak mężczyzna i postanowił zostać.
Cały czas mieliśmy w głowach słowa Pawła, już niczym lepszym Was nie zaskoczę...
Tego dnia mieliśmy pokonać trasę tysiąca kurw czyt. zakrętów : )
I moi mili 45km pokonaliśmy w ponad 2 godziny. To był hard-core. Od zakrętów kręciło nam się w głowie. Nawet nie próbowaliśmy sobie wyobrażać, jak miejscowi pokonują tą trasę zimą, samochodem.
Strategię obrałam taką... jechałam jako trzecia przede mną Sylwia, prowadził Ślimak (a jego GPS, było to cenne urządzenie,... gdyż tak naprawdę nie wiadomo co czyhało na Ciebie za następnym rogiem). W pewnym momencie z oczu zniknęła mi Sylwia i pokonując jeden z zakrętów, myślałam, że za nim jest prosta i tu się myliłam, bardzo myliłam!! Była tam kolejna agrafka!!! (Anioł stróż nade mną czuwał bo gdyby coś tam jechało, nie pisałabym dzisiaj tego sprawozdania.)
Co gorsza kilka set metrów dalej jechała ciężarówka z drewnem i przyczepą, dziękowałam Bogu, że nie przytrafiło mi się to na kolejnym zakręcie. Od tego momentu byłam cieniem Salsy, trzymałam się jej bardzo blisko.
Gdy się zatrzymaliśmy na postój, nasze buzie nie przestawały się śmiać, nie mogliśmy uwierzyć, że taki trasy istnieją na ziemskich drogach. Dalej ruszyliśmy w stronę Włoch, które przywitały Nas pięknym słońcem oraz wspaniałymi dziełami sztuki (ale mają tam piękne samochody). Odwiedziliśmy rynek w Cortina d’Ampezzo. Bardzo mnie kusiła perspektywa zawitania również, na kawę do Wenecji, byliśmy od nie tylko 150km (z czego 40 trasami lokalnymi, a reszta autostradą). Lecz niestety brakowało nam czasu... ale nie ma czego żałować, gdyż drogi w Dolomitach, są równie zakręcone jak i w Alpach. Krajobrazy były genialne, aż człowiek chciał się zatrzymać, zjeżdżając by móc się nasycić przyrodą.

wtorek, 12 sierpnia 2008

Nockalm und Radstädter Tauern

Wstaliśmy rano zgodnie z rozporządzeniami kierownika wycieczki, wspominając poprzedni dzień.
Pokonywaliśmy kolejne kilometry po bajkowej krainie. I powiem Wam szczerze, że kolega Ślimak się mylił, Nockalm i Radstädter są przepięknymi trasami i równie wymagającymi, jak wjazd na lodowiec.
Tego dnia miałam problemy przy pokonywaniu agrafek... zmieniałam biegi za nerwowo, z 3 wskakiwał mi luz, co sprawiało, że miałam serce na wysokości gardła, nie wspominając o skokach adrenaliny. Nie jest to przyjemne uczucie, gdy musisz dodać gazu by wjechać pod górę.. agrafką, a tu „pupa” nie masz mocy, tylko wycie silnika. To bardzo wybijało mnie z rytmy i nie czerpałam zbyt dużo przyjemności z jazdy. Może także ilość kilometrów oraz kumulacja atrakcji dawała o sobie znać. Wracając do pensjonatu, przejechaliśmy wspaniałą odcinek, nad nami rozciągała się autostrada przypominająca, akwedukty (o dziwo zaczęłam, już ładnie ścinać zakręty oraz trochę bardziej się pochylać, co sprawiało mi wielką frajdę. Wskazówki od moich mistrzów zaczynały działać).
Wszyscy jak potulne baranki jechaliśmy za naszym „pastorem”, aż w końcu wjechaliśmy w pole kukurydzy... nie wiem jak on tą drużkę znalazł na gpsie?!? Widoki były nieziemskie, mijaliśmy jakieś wioski, tubylcy spoglądali na nas z nie dowierzaniem, chyba ostatni raz motocykle na ich drodze widzieli w latach 40... ubiegłego wieku.

poniedziałek, 11 sierpnia 2008

na podbój Grossglocknerstrasse...

Pierwszego dnia alpejskiego, organizator postanowił wybrać jego zdaniem najtrudniejszą trasę.
Mieliśmy zdobyć lodowiec Grossglockner. Nim to jednak się stało pokonywaliśmy przepiękne doliny, dookoła otaczały nas góry, wodospady, malownicze miasteczka. Naczelny fotograf tego wyjazdu (Basia), przesiadła się do Igora. Motocyklista ten był bardzo dzielny, gdyż pchełka która się z tyłu kręciła dawała mu do wiwatu. Zamiast składać się w zakręt, odchylała się w drugą stronę, bo o.. ciekawy krzaczek zobaczyła, a to myślała, że to świstak co tą czekoladę w sreberka zawija... Ojjj walczył kolega, walczył z prawami fizyki.
Staraliśmy się nasycić każdym pokonywanym kilometrem. Gdy zbliżaliśmy się do bramek wjazdowych na grossglocknerstrasse, naszą idyllę przerwał wypadek motocyklowy, jakiś ścigacz nie wyrobił się na zakręcie, niestety nie przeżył. Przypomniało nam to, iż w każdej sekundzie jazdy trzeba być przygotowanym na niezapowiedziane sytuacje i dostosowywać prędkość do swoich umiejętności.
Organizator zarządził, by każdy pokonywał własnym tempem trasę, podzieliliśmy się na podgrupy i ruszyliśmy na podbój jednej z najpiękniejszych tras motocyklowych.
Ja postanowiłam jechać z Tatą na końcu. Jechaliśmy spokojnie by móc podziwiać widoki, co nie było łatwe, gdyż trasa składała się prawie z samych zakrętów... W końcu wypatrzyłam piękny parking widokowy. Postanowiliśmy się zatrzymać by zrobić sobie zdjęcia pamiątkowe. Nic by nie było w tym specjalnego, gdyby nie fakt, że ustawiłam motocykl bardziej do zdjęcia, niż do późniejszej jazdy. I gdy już po sesji chciałam ruszyć, niestety nie mogłam go dźwignąć do pionu (alpejskie stromizny). Więc krzyczę „Tatusiu ratuj” i słyszę odpowiedź „piiii mać..., nie czytałaś tego na forum co pisałem o parkowaniu, piii...” itd. Dosłownie kilka sekund po tym pięknym, jakże pokrzepiającym przemówieniu, okazuje się, że nawet doświadczony motocyklista ma chwile słabości i mój Taticzek zapomniał wystawić podnóżek zsiadając z motocykla i ponad 350kg położyło się na gmolu. Ja oczywiście dostałam ataku śmiechu, widząc, że sprawiedliwość istnieje. Za co obrywało mi się jeszcze bardziej. W końcu pomogłam poderwać motocykl. Do końca pętli, nie usłyszałam, już ani słowa. A mówią, że kobiety są skomplikowane :D ?!?
Trasa okazuje się niesamowita, żadne zdjęcia, filmy tego nie są wstanie opisać, to trzeba zobaczyć, na własne oczy, nie to trzeba przeżyć na własnym motocyklu!!
Zjeżdżając z lodowca jednej z koleżanek odbiło, gdyż stwierdziła, że umie latać... zaraz, zaraz ona umie latać, przecież to Wróbelek... i bez hamulca na pełnym gazie pokonywała wszystkie zakręty, chyba za cel obrała sobie, lepszą jazdę od Ślimaka (kolega z klubu), czy jest to tylko możliwe i czy lepsza znaczy szybsza, oto jest pytanie?
Grupa dała trochę czadu, zaczęłam ich trochę gonić, zgubić się tutaj raczej byłoby nie wesoło...
W końcu kontem oka zobaczyłam, że stoją na stacji, musiałam wjechać na nią pod prąd, gdyż przejazd przejechałam. I tak już na zerowej prędkości, zapatrzyłam się na jednego kolegę, że zrobiłam szkolny błąd.. do końca skręciłam kierownicę i zaczęłam lekko zjeżdżać z podjazdu, co skończyło się położeniem motocykla. Nie wiem jak mi się to udało (nie miałam gmoli), że nogi sobie nie przygniotłam, tylko jakoś się z tego motocykla ześlizgnęłam. Straty – złamany podnóżek pasażera oraz mała ryska. Ahhh... a mogło być tak pięknie ;p
Po całym dniu wrażeń, nieziemskich widoków, organizator Ślimak oznajmił, moi mili przykro mi, już piękniejszych tras i widoków podczas tego wyjazdu nie zobaczycie.
Byliśmy lekko zaskoczeni tym oświadczeniem, lecz cóż... czy faktycznie coś mogło ten dzień przebić. Przeglądając zdjęcia, kosztując regionalne specjały, zakończyliśmy jeden z najwspanialszych dni motocyklowych w życiu.

niedziela, 10 sierpnia 2008

Dzień drugi... 740km

Śniadanko mieliśmy o świcie (7:30... to nieludzka pora, jak na urlop), o ósmej wszyscy są już spakowani, na motocyklach i czekają, aż organizator zacznie zakładać kask (był to znak, że czas odpalać maszyny). Pierwsze 100km przejeżdżamy przez zamgloną i chłodem powiewającą Słowację (dowód?.. Igor pozapinał wszystkie wloty powietrza, szczelnie nałożył rękawiczki – dla osób nie w temacie, osoba ta do zmarzlaków nie należy).
Ja postanowiłam wypróbować manetki podgrzewane (i stwierdzę, że jest to wspaniały wynalazek), jeden z kolegów, tak skostniał, że nie mógł włączyć przełącznika tego wspaniałego urządzenia. Na całe szczęście nim sople zaczęły dyndać nam z nosów, za gór wyszło słońce i znowu poczuliśmy, że jedziemy na Południe.
Kilometry mijały, co magiczną 100km/1h zatrzymywaliśmy się z hasłem „tolerancja dla palaczy” i dla własnych kości ;p . Nim się obejrzeliśmy minęliśmy Bratysławę, potem Wiedeń.
Podczas jednego z postojów zostałam pochwalona przez „dopingującą koleżankę”, dosiadającą gsr600, iż ładnie mi idzie rozwijanie prędkości. Uśmiechnęłam się tylko nie komentując, iż mojego paktu z Nestorem nie złamię :] . Nie wiedziałam, że to dopiero początek czekających mnie dzisiaj atrakcji..
Jadąc sobie spokojnie, przeleciał nagle koło mnie Wróbel (tak ten klubowy) z prędkością światła, lekko zdębiałam co mnie od tyłu atakuje... Jak się później okazało, Ajgor stwierdził, że chyba Wróbelek chciała go zgwałcić, gdyż kilka razy strasznie na niego leciała. Wolałam nie wnikać w te... romanse, związki cruiserowe, miałam tylko cichą nadzieję, że było to ostatni raz, gdyż kurcze... znaczy się Wróbelku, dlaczego moim kosztem?!?
Później zaczęły się zakręty, nie łuczki, tylko zakręty, takie szybkie jeden po drugim, raj dla doświadczonych motocyklistów. A dla mnie well.. przy 140km/h... powiem tak nie wiedziałam, że znam tyle przekleństw... i niestety poddałam się.. grupa poleciała, a ja ten odcinek postanowiłam pokonać własnym tempem w granicach 120km/h.
Na kolejnym postoju otrzymałam tysiące rad, (za słabo się pochylasz, głowa w zakręcie niżej, ścinaj zakręty, spokojniej operuj gazem itd.) dziękowała... lecz jak tu spamiętać wszystkie rady i od razu zacząć je stosować?.. Nie było łatwo, ale w końcu, nie od razu Rzym zbudowano :]
Na motocyklach siedzieliśmy już ponad 7 godzin, na każdym postoju otrzymywaliśmy od organizatora jedną odpowiedź, jeszcze 200km. Zaczęło Nas to niepokoić, gdy naszym oczom ukazał się znak „granica Włoska”. Około godziny 17:00 zjechaliśmy z autostrady i wjechaliśmy w piękną dolinę, otaczały nas góry, a trawa była tak nienaturalnie zielona... nie wiedzieliśmy, czy to jawa, czy to sen. Co ciekawe na drodze było coraz więcej motocyklistów, był to znak dla Nas, że zbliżamy się do raju dla bikersów „Zakrętolandii”. Pokonywaliśmy pierwsze agrafki, które po przejechaniu 700km, przysparzały przyspieszone bicie serducha.
Organizator dał znak: „zwolnijcie”, włączył kierunkowskaz... dojechaliśmy. Przed nami ukazał się niesamowity widok.. Alpy mieniące się w blasku promieni słonecznych. Byliśmy na miejscu : )


Właściciel gesthausu spisał się na medal. U progu witając nas regionalną grappą (był to wspaniały gest, który po 740km BARDZO doceniliśmy, krążenie w naszych organizmach zaczęło wracać do normy).

sobota, 9 sierpnia 2008

Alpejską szkołę jazdy... czas zacząć

Punktualnie zjawiają się wszyscy na miejscu zbiórki. Pogoda tak jakby chciała nam zrobić psikusa, ale uśmiech z twarzy nie schodzi nikomu. Moja „Bee”, gdyż tak nazwałam mój motocykl, zostaje przygarnięta do grona Suzuki, uffff.... ;)
Ruszamy, pierwszy postój w Polichnie, obowiązkowe śniadanko.
Tuż przed Częstochową dostaję znak od kolegi (jadącego za mną Igora), stawaj natychmiast. Serce zaczyna mi walić, adrenalina skaczę, wyobrażam sobie najgorsze. Jak się później okazuje „śmigiełkowy” serwis zawiódł, moja rejestracja zamiast wisieć na dwóch śrubach, dynda sobie i w sumie nie wiadomo dlaczego nie zgubiłam jej wcześniej... szczęście?!? (Pamiętajcie, gdy serwisant zaproponuje Wam podkładkę pod rejestrację, grzecznie odmówcie ;) )
Następnie tankowanie w Częstochowie, gdzie wita Nas skuterowy gang w postaci przyjaciół (Arka i Marty) do grupy dołącza się Sylwia vel. Salsa.
Ruszamy, formujemy szyki... Niestety polskie drogi nie dają o sobie zapomnieć, każdy kilometr przypomina walkę o życie w dżungli, koleiny, frezowanie, inni kierowcy (dwóch, normalnie chcieliśmy „lać” gdyż ich jazda była na tyle bezczelna i niebezpieczna. Dobrze, że się nikomu z grupy nic nie stało) lecz największe atrakcje czekały nas tuż przed Katowicami, koleiny na drodze, nie można było nazwać koleinami, lecz chyba rynnami po których zjeżdżają bobsleiści. Tylko rynny ich mają kształt półkolisty, a tutaj były normalnie dwie ściany. Gdyby ktoś wpadł motocyklem w to cudo natury i zostałby zmuszony do zmiany pasa ruchu, nie wiem jakby to przeżył...
Zaskakujące jest to, gdy restauracja nie spełnia norm, przychodzi sanepid i ją zamyka, dlaczego nikt tak z drogami nie postąpi?!?
No nic... nie pozwolimy by tak przyziemna sprawa przyćmiła nasz wyjazd : )
Na południu, czekają Nas same miłe akcenty w Katowicach dotrzymuje nam kroku Miki, dołączają się Grażynka oraz Ajgor, dalej na naszej trasie specjalnie na Nas czekają Gutek oraz Lelo. Wszyscy witamy się czule, jakbyśmy się wieki się nie widzieli.
Szaman Lelo pyta się czy Nas zmoczyło? My z uśmiechem na ustach odpowiadamy, że nie : ) I CO?!? Jadąc za Lelem przez 15min. moczy Nas deszcz (jak się okaże później, po raz pierwszy i ostatni podczas tej podróży ;p )
Jemy wspólnie obiad, niestety stres nie mija, ja już myślę o jutrzejszym dniu, alpejskich drogach...
Chodź już przejechałam ładnych kilka tysięcy kilometrów w tym sezonie (moim pierwszym pełnym), jakoś nie wierzę we własne siły, czuję, że cel zaczyna mnie przerastać...
Mijamy trzy granice nota bene, wszystkie mijam bez tablicy, czy od dzisiaj nazywać mnie będą w grupie ghost rider ?
Na Słowację, do bazy 1 docieramy około godz. 18:00.
W czasie kolacji, zostaje dopingowana przez jedną z uczestniczek by jutrzejszą prędkość utrzymywać w granicach 140km/h, dla większości z Was takie tempo jest lightowe, a dla mnie jakby to powiedzieć astronomiczne, po Junaku na którym osiągałam magiczne 120km/h.
Dopingująca koleżanka nie ustaje w swoim działaniu, do tego stopnia, że jeden z kolegów (Igor), mówi „daj jej w mordę, jak masz coś do niej!!! upsss... przepraszam, no tak.. kobitki się nie leją” (po tym żarcie tygryskowym, schodzę do podziemia i zawiązuje pakt z Nestorem (jednym z kolegów) – powyżej 130km/h nie jedziemy!!!).
Grupa pada szybko i o dziwo, jak na nasze możliwości na placu boju z 14 osób zostają 2 (Ja i Igor) o godz. 21:20!!
Od mojego mentora alpejskiego otrzymuje ostatnie wskazówki, po których powraca wiara w siebie.
Czeka mnie długa noc, 740km i wymarzone Alpy...

piątek, 8 sierpnia 2008

Decyzja zapadła... jadę w Alpy

Moja przygoda z Alpami zaczęła się dużo wcześniej przed wyjazdem...
Jak zwykle... jak na większość wyjazdów klubowych zapisałam się w Alpy bez zastanowienia.
Liczą się ludzie, atmosfera oraz kilometry przejechane razem, a nie miejsce docelowe. Jak się okazuje, była to trafna decyzja, bo gdybym się wcześniej zagłębiła w trasy jakie nas czekały, na 100% nie odważyła bym się wyruszyć w tą podróż.
Tylko jak gdziekolwiek jechać, gdy się nie ma motocykla? Termin wyjazdu zbliżał się nie ubłaganie. Został tydzień, a wymarzonego motocykla znaleźć nie mogłam. W ostateczności czekało mnie plecaczkowanie, lecz każdy motocyklista wie, że jak raz zakosztuje się motocyklowej wolności, to już jazda w tandemie nie jest tym samym : )
Do tego czekał mnie wyjazd służbowy... i jak tu coś znaleźć... no nic... może motocykl sam mnie odnajdzie...
Drugiego dnia dostałam smsa od mojego Taty, mam coś, ale więcej jak wrócisz ;)
Brzmi ciekawie, do Warszawy wróciłam po 17:00 jeszcze czekało mnie spotkanie w "szóstkach" z kolegami z klubu. Po 19:00 Tata zasugerował, że może pojechalibyśmy zobaczyć ten motocykl, jest on niedaleko Warszawy. Stwierdziłam: „Ok. Ale Ty prowadzisz bo ja jestem wycieńczona podrożą oraz atrakcjami jakie miałam tego dnia” (ale to nie miejsce i czas by je wspominać).
Jak się okazało motocykl był dużo dalej niż bliżej... tak drogi czytelniku dobrze się domyślasz, dużoooo dalej.
Efekt... wariatów nie sieją, sami się rodzą... motocykl oglądałam po godz. 23 w blasku reflektorów samochodu i co.. miłość od pierwszego wejrzenia : )
Załatwianie spraw biurokratyczno - logistyczno - urzędowych sprawiło, że moja żółtą „Bee” miałam gotową do jazdy, na dwa dni przed godziną zero.
A przecież powinnam jeszcze się wjeździć.. AAAAA!!!!
Organizator staje na wysokości zadania, przesyła wspierające smsy: „Twardzielu, dasz radę”. Mhh... powstaje drugi problem, jak klub zaakceptuje śmigiełko na baku, a nie błyszczące „S”.
Dzień przed wyjazdem rozmawiam z koleżanką z klubu Sylwią, jednymi z pierwszych jej słów są „widziałaś te trasy, matko... ja nie wiem jak sobie dam radę. Wjechać ja tam wjadę, ale co dalej? Najwyżej usiądę sobie na kamieniu, zacznę płakać i ktoś zjedzie moim moto...”


MATKO!!! Jak ona taka doświadczona motocyklistka, jest przerażona!?!
Jej obawy zaczynają mi się udzielać. Ewidentnie PR organizatora zaczyna działać ;p
Całą noc nie śpię, żołądek skurcza mi się do niewiarygodnych rozmiarów, jakby miał zaniknąć... Najgorsze jest to, że cały czas powtarzam sobie „ŚPIJ, musisz mieć siłę by pokonać ten dystans”...