niedziela, 28 czerwca 2009

4 500km




po 4 500km dotarliśmy do domów, trasa była bardzo wymagająca, zdecydowanie ta podróż przebiła nawet Alpy (co pod względem widoków oraz tras nie było łatwe).




wtorek, 23 czerwca 2009

Dalsnibba




nie da się tego opisac... Nestor poprowadzil nas taka droga, ze Alpy przy tym to maly pikus, szuterek, piasek, snieg, pelno agrafek, przepasci, brak barierek... tak w kilku slowach mozna opisac to co przezylismy, gdyby Nestor zdradzil swoj szatanski plan, z pewnoscia nie zdobyla bym, tego szczytu...









































niedziela, 21 czerwca 2009

ruszamy dalej..

po wspolnych rozmowach, pelni rozterek.. ruszamy dalej...

zegnajac sie mamy wszyscy lzy w oczach...

nie bede zamieszczac wiecej opisow, gdyz nie ma to sensu, wyprawa oraz uroki Norwegii zakonczyly sie dla nas w dniu wypadku, pozostawie tylko zdjecia z wyjazdu.




- 3 panow z Niemiec, najmlodszy 69lat, najstarszy 78.
























sobota, 20 czerwca 2009

w Stavanger spedzamy 3 dni... czekamy na rodzine Świecy...
zastanawiamy sie co robic dalej.. czy nasza wyprawa ma jeszcze jakikolwiek sens?!?

piątek, 19 czerwca 2009

Stravanger

poranek rozpoczeliśmy w oczekiwaniu na nowe wieści... Strazaka wypuscili ze szpitala, ale jeszcze dwoch naszych musialo tam zostac, dlatego podjelismy decyzje, ze musimy znalezc lokum blisko szpitala. I tak z hyty (z ktorej nie latwo bylo sie wydostac - czyt. hard-corowy szuterek+stromizna+agrafka zakret) w strugach deszczu ruszylismy w strone Stavanger. Zatrzymalismy sie w hostelu, ktory byl oddalony 10min. (spacerkiem) od szpitala. Pierwszego zobaczylismy Draga, byl poobijany, wszystko go bolało ale psychicznie trzymał się dobrze. Następnie udalismy sie do Swiecy... ktory jest dla nas bohaterem, to jak ten chlopak sie trzyma, jak podchodzi do zycia, jak przyjal caly ten wypadek na klatę... brak nam słów...

czwartek, 18 czerwca 2009

zajęło mi trochę czasu, aby pozbierać myśli i podzielić się z Wami kolejnym dniem naszej wyprawy...


wszystko zaczęło się od leniwego poranku, był lekki deszczyk, dlatego nie śpieszyliśmy się z odjazdem.

wspólnie zjedliśmy śniadanie, wypiliśmy herbatkę, po czym nastał czas na "słodką chwilę", która umilała nam poranki :) pomimo, że deszcz ustawał postanowiliśmy założyć "kondomy" w celu odstraszenia chmur. Nestor gdy tylko założył kask, wykrzyczał: "odpalamy!!" gdy juz mieliśmy odjezdzać, Świecy motocykl zgasł, światła działały, lecz starter nawet pisku z siebie nie wydał... chwila nerwówki, ale ktoś wpadł na pomysł, "może z pychu się uda?!" chwila niepewności i motocykl zagadał.

ruszyliśmy...
po kilku kilometrach z za chmur nieśmiało zaczęło pokazywać się słońce, wiatr nie ustawał, było mokro na drodze, dlatego nie rozstawaliśmy się z naszymi kombinezonami. droga była naprawdę trudna, a jazda norwegów naprawdę nieprzewidywalna, dlatego staraliśmy się jechać rozsądną prędkością i prze puszczać desperatów siedzących nam na ogonie.
Wjeżdżaliśmy w góry, nagle śnieg znajdował się na poziomie naszej drogi, widoki były niesamowite jak na połowę czerwca.
celem na dziś było dojechanie do Stavanger, aby spotkać się z kolegą Mi-Raza, wieczorem miał nas czekać koncert akordeonowy w hycie nad fiordem.
droga co jakiś czas, przeistaczała się w ścieżkę, co dodawało naszej wyprawie uroku. do tego tysiące zakrętów, można by rzec - raj dla motocyklistów. za jednym z nich stał sobie na drodze łoś w ogóle nie przejmując się naszą obecnością, nieporadnie przeszedł przez drogę, aby później zniknąć w lesie. matko... Norwegia jest boska :)




niestety do czasu... słońce wyszło już na dobre, droga była sucha, jechało nam się bardzo dobrze, tempo było spokojne, lecz dynamiczne. mijałam jeden z zakrętów, gdy wyjezdzałam już na prostą naglę usłyszałam huk i z pod opony prowadzącego zobaczyłam czarny dym, ledwo przed nim wyhamowałam... pomyślałam, że strzeliła mu guma, lecz jak się okazało prawdziwy horror dział się tuż za nami. nagle dostrzegłam leżący motocykl... jakieś 100 metrów za mną, ktoś leżał, na początku nie wiedziałam kto, serce waliło mi jak oszalałe, na całe szczęście ta osoba się poruszyła (dzięki Bogu, on żyje!) pomyślałam. to był Świeca. Za nim leżało jeszcze 2 kolegów, którzy sami wstali.
Jak się okazało kolegę wyniosło na zakręcie (jechał po zewnętrznej stronie) z przeciwka jechał kamper, udeżył w niego centralnie. Świeca leżał na ziemi, sprawdzał ściskając dłonie czy ma czucie, nogę miał wykręconą w nienaturalnej pozycji. Było przy nim 2 kolegów. Postanowiłam się zając pozostałą dwójką, jeden z kolegów nie mógł oddychać podejrzewaliśmy, złamane żebro, drugi zaś był w szoku (słaniał się po drodze, co chwilę popłakując). Nic do niego nie docierało, bałam się o niego jak cholera, gdyż widząc jego przetarty kask podejrzewałam najgorsze (wpływ oglądania ostrego dyżuru). Po ostrej wymianie zdań dał się ubłagać, aby usiadł.
Po dwóch minutach od zgłoszonego wypadku, pojawił się lekarz w prywatnym samochodzie, podał Świecy jakieś lekarstwa. Dosłownie 3-4 minuty później pojawiła się karetka, gdy z niej wyskakiwali sanitariusze, nad naszymi głowami kołował helikopter, który wylądował na skrawku trawy, wśród linii wysokiego napięcia.
Akcja norweskich służb ratowniczych, była po prostu popisowa. Świecę zabrał helikopter, a dwóch pozostałych kolegów karetka, wszyscy zostali przetransportowani do szpitala w Stavanger.
My pozostaliśmy na miejscu zdarzenia czekając na pomoc z assistance. Motocykl głównego poszkodowanego był roztrzaskany, w 3 miejscach miał złamana ramę, jak się później dowiedzieliśmy od kolegi który jechał ostatni (który cudem wyhamował), bak z tego motocykla wystrzeliło w powietrze (a trzeba dodać, że jakieś 40 km wcześniej tankowaliśmy..). Pozostaliśmy w piątkę, czekając na assistance... pierwsze przyjechało po rozbitego campera, facet ładujący go najpierw rozwalił mu tylni błotnik, aby chwilę później rozwalić mu cały bok o stojący obok domek (no comments).
Na assistance z pzu czekaliśmy 7 godzin!!! W między czasie staraliśmy się połączyć z chłopakami, aby dowiedzieć się o stanie Świecy. Niestety dotarła do nas informacja, iż amputowano mu nogę... wszystkim brakowało tchu.
Nie rozumieliśmy jak w mgnieniu jednej sekundy, wycieczka życia przeistoczyła się w jeden wielki dramat.
Staraliśmy się zrozumieć dlaczego doszło do wypadku... jak się dowiedzieliśmy od policjanta, na tym zakręcie non-stop dochodzi do wypadków, on sam jadąc kiedyś jako pasażer autobusem uczestniczył tutaj w wypadku. I faktycznie w tym zakręcie było coś dziwnego, każdy pojazd wynosiło (od motocykli, samochodów osobowych, po ciężarówki). Po kilkunastu telefonach do pzu w końcu pojawił się pojazd holowniczy (zgadnijcie to był ten sam gość, co zabierał campera), oczywiście nie umiał załadować motocykli, robiąc nam wyrzuty, iż nie zabierze ich do miasta. Gdyby nie kolega Artur (z którym mieliśmy koncertować wieczorem), mieszkający w Norwegii od 23lat, to chyba stalibyśmy jeszcze tam przez kilka następnych godzin. Norweska pomoc drogowa to porażka... ludzie nie znają się na własnym fachu, jeden z motocykli przewrócił się podczas transportu, gdyż był źle przymocowany.
Musieliśmy wsiąść na motocykle... nie było to łatwe... Artur zaproponował nocleg u siebie, skorzystaliśmy z propozycji, gdyż byliśmy wykończeni psychicznie, nie mieliśmy siły szukać campingu.
Nagle nie wiadomo skąd zaczęły rozdzwaniać się nasze telefony, coś czuliśmy, że wiadomość o wypadku, dotarła do Polski.

Wieczór spędziliśmy głównie w milczeniu, z załzawionymi oczami, co jakiś czas starając się prze analizować wypadek... czy mogliśmy cokolwiek zrobić aby go uniknąć?...