piątek, 25 kwietnia 2008

.:25 kwietnia - 520km:.

Wyjazd zaplanowany na 8:00. Dzień zaczynamy już rytualnie, szybkie śniadanie, kawa, pakowanie się do sakw (upychanie rzeczy), smarowanie łańcucha (Świeca i Ja) i w drogę. Niestety poranek w Villach był deszczowy, marzyliśmy tylko by przebić się na drugą stronę gór z nadzieją, że tam w magicznych Włoszech zastanie Nas słońce. I tak się stało. Wiecie to dziwne, ale tylko jak przekroczyliśmy granicę, to widoki się zmieniły, było bardziej zielono, słonecznie, ludzie uśmiechnięci od ucha do ucha. I to non-stop Nas pozdrawiający. Zaczęliśmy rozkoszować się tą wyprawą. Coraz więcej motocyklistów spotykamy na drodze, coraz to nowsze zapachy. Dojeżdżamy do Wenecji (którą czuć z daleka ;p), niestety napotykamy się na korek, przebicie się przez wąskie włoskie drogi nie jest proste, ale Miki prowadzi genialnie i wszystkie samochody, jaki i motocykle ustępują nam drogę. Kolejny postój za Wenecją, zdejmujemy z siebie ile się da, jest bardzo ciepło. Jurek dzwoni do swojej córki Izabeli, która obecnie studiuje w Ferrarze. Ona nas zaprasza do winnicy swoich znajomych na grilla. Lekko zmęczeni, poddajemy się kuszącej propozycji. Pomimo, że musimy nadrobić ok.100km (ale po takim dystansie... co to dla Nas).
Zatrzymujemy się na małym ryneczku, gdyż nasze GPS odmawiają posłuszeństwa. O dziwo w kraju motocykli, budzimy postrach i jakoś tak... odczuwamy, że za chwilę zjawią się karabinierzy. Na całe szczęście przed nimi przybywa Izabela, która pilotuje Nas do winnicy. Włosi witają Nas bardzo serdecznie, wręcz... czujemy się tutaj jak w słowiańskim domu.Relaksujemy się we włoskim słońcu, zajadając się szaszłykami i popijając winko. A na tym nie kończą się atrakcje, okazuje się, że właściciel również mam motocykl, piękne odrestaurowane (normalnie jak z fabryki) MotoGuzzi i jaki gang ma ten motocykl (Ziutek był w szoku).
Jurek stęskniony za córką porywa Ją i jedzie Ona z nami do Santa Monica. Po drodze uczę się awaryjnego hamowania, gdyż niestety jak Włoch jest pilotem trzeba być czujnym!!! Dobrze że hamulce to wytrzymały i mój błotnik zatrzymał się 5cm od motocykla Mikiego.
Czasu mamy coraz mniej, gdyż hotel mamy zarezerwowany do pewnej godziny, niestety przed nami gigantyczny korek (w tym czasie Włosi mają święto i wszyscy zmierzają ku plażom).
Postanawiamy jeszcze raz wskoczyć na autostradę (jakoś perspektywa spania na plaży nas nie zadawala...). Niestety autostrady końca nie widać, ani Santa Monica. Ja mam największy kryzys, tyłek mnie boli, ręka już nie chce dodawać gazu, jest mi gorąco, chce krzyczeć, mam dosyć. Nie mam siły dalej jechać... śpiewanie nie pomaga, gadanie ze sobą również, czuje, że opadam z sił, modląc się o koniec na dzisiaj.
Noooo nareszcie... bramki na autostradzie i zjazd, jesteśmy prawie na miejscu. Dojeżdżamy do ośrodka wita nas prezes Intruder Owners Club Italy Alfredo, Włosi spoglądają z niedowierzaniem, że Polacco przejechali taki dystans.
Kwaterujemy się w bungalowach, wieczorem przygrywa młody zespół, później jest pewien pokaz dla panów i „Łupiącego” ;) i idziemy spać. Niestety spać się nie da, jest CHOLERNIE zimno, ja próbuje zasnąć w pozycji embrionalnej, ubrana w polar i wszystko co mam, ale to nic nie daje, Iza, która śpi koło mnie przyznaje się rano, że do 6 nie mogła zasnąć i całą noc modliła się by było już rano i żeby obudziła się Ferrarze.
Z kolei Jurek budzi się rano i o mały włos nie dostaje zawału, koło niego śpi „murzyn” (czyt. o matko co ja robiłem w nocy), ale po chwili orientuje się, że to Nestor w kominiarce. Tak jak tej nocy zmarzliśmy... to Morze 2007 to „mały pikuś”.
Rano wszyscy marzą o gorącej kawie i dobrym śniadanku, ale to nie we Włoszech tutaj musi wystarczyć jedynie cruasanka i cafe latte.

Brak komentarzy: