niedziela, 10 sierpnia 2008

Dzień drugi... 740km

Śniadanko mieliśmy o świcie (7:30... to nieludzka pora, jak na urlop), o ósmej wszyscy są już spakowani, na motocyklach i czekają, aż organizator zacznie zakładać kask (był to znak, że czas odpalać maszyny). Pierwsze 100km przejeżdżamy przez zamgloną i chłodem powiewającą Słowację (dowód?.. Igor pozapinał wszystkie wloty powietrza, szczelnie nałożył rękawiczki – dla osób nie w temacie, osoba ta do zmarzlaków nie należy).
Ja postanowiłam wypróbować manetki podgrzewane (i stwierdzę, że jest to wspaniały wynalazek), jeden z kolegów, tak skostniał, że nie mógł włączyć przełącznika tego wspaniałego urządzenia. Na całe szczęście nim sople zaczęły dyndać nam z nosów, za gór wyszło słońce i znowu poczuliśmy, że jedziemy na Południe.
Kilometry mijały, co magiczną 100km/1h zatrzymywaliśmy się z hasłem „tolerancja dla palaczy” i dla własnych kości ;p . Nim się obejrzeliśmy minęliśmy Bratysławę, potem Wiedeń.
Podczas jednego z postojów zostałam pochwalona przez „dopingującą koleżankę”, dosiadającą gsr600, iż ładnie mi idzie rozwijanie prędkości. Uśmiechnęłam się tylko nie komentując, iż mojego paktu z Nestorem nie złamię :] . Nie wiedziałam, że to dopiero początek czekających mnie dzisiaj atrakcji..
Jadąc sobie spokojnie, przeleciał nagle koło mnie Wróbel (tak ten klubowy) z prędkością światła, lekko zdębiałam co mnie od tyłu atakuje... Jak się później okazało, Ajgor stwierdził, że chyba Wróbelek chciała go zgwałcić, gdyż kilka razy strasznie na niego leciała. Wolałam nie wnikać w te... romanse, związki cruiserowe, miałam tylko cichą nadzieję, że było to ostatni raz, gdyż kurcze... znaczy się Wróbelku, dlaczego moim kosztem?!?
Później zaczęły się zakręty, nie łuczki, tylko zakręty, takie szybkie jeden po drugim, raj dla doświadczonych motocyklistów. A dla mnie well.. przy 140km/h... powiem tak nie wiedziałam, że znam tyle przekleństw... i niestety poddałam się.. grupa poleciała, a ja ten odcinek postanowiłam pokonać własnym tempem w granicach 120km/h.
Na kolejnym postoju otrzymałam tysiące rad, (za słabo się pochylasz, głowa w zakręcie niżej, ścinaj zakręty, spokojniej operuj gazem itd.) dziękowała... lecz jak tu spamiętać wszystkie rady i od razu zacząć je stosować?.. Nie było łatwo, ale w końcu, nie od razu Rzym zbudowano :]
Na motocyklach siedzieliśmy już ponad 7 godzin, na każdym postoju otrzymywaliśmy od organizatora jedną odpowiedź, jeszcze 200km. Zaczęło Nas to niepokoić, gdy naszym oczom ukazał się znak „granica Włoska”. Około godziny 17:00 zjechaliśmy z autostrady i wjechaliśmy w piękną dolinę, otaczały nas góry, a trawa była tak nienaturalnie zielona... nie wiedzieliśmy, czy to jawa, czy to sen. Co ciekawe na drodze było coraz więcej motocyklistów, był to znak dla Nas, że zbliżamy się do raju dla bikersów „Zakrętolandii”. Pokonywaliśmy pierwsze agrafki, które po przejechaniu 700km, przysparzały przyspieszone bicie serducha.
Organizator dał znak: „zwolnijcie”, włączył kierunkowskaz... dojechaliśmy. Przed nami ukazał się niesamowity widok.. Alpy mieniące się w blasku promieni słonecznych. Byliśmy na miejscu : )


Właściciel gesthausu spisał się na medal. U progu witając nas regionalną grappą (był to wspaniały gest, który po 740km BARDZO doceniliśmy, krążenie w naszych organizmach zaczęło wracać do normy).

Brak komentarzy: