czwartek, 24 kwietnia 2008

.:24 kwietnia - 630km:.

8:00 leniwe śniadanie, spokojnie pakujemy się i czekamy na Janusza, Ziutka i Tomka. Janulos przyjeżdża punktualnie, lekko zmarznięty. Miki organizator zaczyna się trochę denerwować, gdyż Ziutek i Tomek nie odbierają, a robi się już w pół do dziesiątej. W końcu dodzwaniamy się do Ziutka mówi, że zgubił Tomka po drodze.. a przecież jechali tylko we dwóch!! Dobrze zaczyna się ten dzień. A przecież dzisiaj czeka Nas 630km ?!?
Od Mamy dostaję smsa.. „gdzie jesteś i na czym jedziesz?” czyt. „mam nadzieję, że jednak dalej już nie będziesz jechała sama”, (jak decydowałam się na ten wyjazd miałam plan awaryjny, gdybym nie dawała rady miałam zostawić motocykl i zostać plecaczkiem). Takie pytania nie pomagają, ale jestem twarda i wsiadam na moto, formujemy szyk i jedziemy w stronę słońca. Temperatura rośnie, a w grupie nie brakuje palaczy, więc umowę mamy prostą, zatrzymujemy się co 100km, by jednak jazda była dla Nas przyjemnością. I powiem Wam, gdy tak jechaliśmy, to za każdym razem gdy prowadzący (Miki) włączał prawy kierunkowskaz to nasze serce zaczynało się radować.
Niestety kilometry zaczynają się kumulować ze wszystkich dni, pupa zaczyna boleć, a nadgarstek odmawiać posłuszeństwa, można się wiercić robić różne dziwne rzeczy na motocyklu, ale nic nie pomoże tak dobrze jak 5 min. postój. Tylko jak to pięknie powiedział Jurek, taki mnie smutek ogarniał jak Oni wszyscy zaczynają zakładać kaski, jeszcze minutka, dwie, proszę Was bardzo, odpocznijmy jeszcze trochę. Ale prowadzący jest nieugięty i krzyczy „W drogę!!!”. Kolejne 100km mija opornie, czas się dłuży, słońce mocno przygrzewa, siły opadają, spoglądam na licznik by sprawdzić ile mniej więcej zostało do kolejnego postoju, ku mojemu zdziwieniu strzałka która powinna się znajdować na białym tle, jest na czerwonym... kończy mi się benzyn, jadę tak z 20km, ale postoju jak nie ma tak nie było, z nerwów decyduje się dać znać Mikiem, On mnie uspakaja i krzyczy „Już nie dużo zostało!”, ale adrenalina mi skacze, kolejne kilometry mijają, a ja stacji nie widzę, w końcu czuję, że obroty mi spadają i tu mój okrzyk „pppppiiiiiii”, szybko wrzucam prawy kierunkowskaz, a przypominam jestem na autobanie, motocykl gaśnie... nagle staje przy mnie 7 chłopa... cichutko mówię „benzyna”. Na całe szczęście ktoś przypomina, że przecież Junaczek ma kranik i by przerzucić na rezerwę i tak robię. Chwila prawdy... odpala ufff... Teraz tylko dotoczyć się do stacji... ruszamy i jedziemy powolutku, ja zaczynam się modlić i rozmawiać z Junakiem by dał radę. Nie chcę nawet myśleć o wzywaniu assistance, bo stracilibyśmy za dużo czasu a przed nami jeszcze z 300km. Na całe szczęcie za pewnym zakrętem widzę znaczek shella jestem wniebowzięta. I przyznam się Wam, że aż ucałowałam bak mego motocykla. Wszyscy zaczynają się śmiać i żartować. W pobliskiej knajpce jemy obiad i lecimy dalej.
Nie wiem czy ktoś z Was kiedyś, jechał motocyklem dłuższy dystans autostradą. Matko pierwsze 300km można wytrzymać, ale każdy kolejny... oszaleć można... człowiek zaczyna wariować, te same widoki, znaki, słońce grzeje, straszliwy szum w uszach... co pozostaje... śpiewanie na całego, a gdy już tyłek czujesz niemiłosiernie, nadgarstek mrowieje, zaczynasz krzyczeć, a nie śpiewać. Nie ma tu melodii, jest walka z samym sobą, a na kolejnym postoju, ledwo zsiadasz z motocykla, tak zdrętwiałe jest ciało. Ktoś zada pytanie „I to ma być przyjemność?!?” Gdy po przejechaniu z domu 900km nagle na horyzoncie widzisz piękne ośnieżone góry, to taki widok jest bezcenny.
Zaczynają się tunele, pierwsze 4 - 5 są atrakcją.. szczególnie, gdy Ziutek jedzie z nami, jego wydechy dają czadu, ale już 15, 20 tunel... zaczynasz mieć ich dosyć, całej tej jazdy motocyklem, marzysz tylko o ciepłym prysznicu, herbatce, położeniu się w łóżeczku. Podczas jednego z postoi, gdy już wychodzi z Nas zmęczenie.. podchodzi do mnie Jurek: „Matko jak dobrze, że z nami jedziesz, Ty mnie trzymasz przy życiu, mówię sobie, jak Ona taka drobniutka daje sobie radę, to ja nie dam”. Odpowiadam sobie, ale ja już nie mam siły, głośno się nie przyznając. Zostało nam niecałe 200km (jesteśmy koło Grazu). I znowu chłopaki zakładają kask, ja spoglądam na Jurka, bez słów porozumiewamy się i wybuchamy śmiechem, wiemy, że musimy dać radę.
Mijamy Volkenmarkt, Klagenfurt i już widzimy znaki na Villach. Niestety atrakcji mi nie brakuje w tym dniu, zaczyna się ściemniać, a ja znowu zaczynam jechać na oparach, nauczona poprzednią przygodą postanawiam w czasie jazdy przekręcić kranik na rezerwę „do diabła, dlaczego jest to takie trudne”, męczę się z nim z 10min. Ale udaje się i po jakiś 30km jesteśmy już w Villach na stacji benzynowej. Znowu dziękuje niebiosom, że obyło się bez przygód, gdyż już zaczynałam sobie wyobrażać jak to motocykl zatrzymałby mi się w tunelu, a tam nie ma pobocza, do tego za mną zgraja rozpędzonych Intruderów M1800 (AAAAaaaaa!!!!).
Dobijamy do hotelu, większość pada ze zmęczenia. Kondzio i Ślimak postanawiają dojechać do autostrady z powrotem, gdyż za nami jechali z samej Warszawy Dino i Piotrek (tego dnia przejechali ponad 1000km), chłopaki dopiero dojeżdżają do hotelu po dziesiątej, są wykończeni. Wszyscy zaczynamy żyć następnym dniem, kiedy to przekroczymy magiczną granicę Włoch.


Brak komentarzy: