Wstaliśmy rano zgodnie z rozporządzeniami kierownika wycieczki, wspominając poprzedni dzień.
Pokonywaliśmy kolejne kilometry po bajkowej krainie. I powiem Wam szczerze, że kolega Ślimak się mylił, Nockalm i Radstädter są przepięknymi trasami i równie wymagającymi, jak wjazd na lodowiec.
Tego dnia miałam problemy przy pokonywaniu agrafek... zmieniałam biegi za nerwowo, z 3 wskakiwał mi luz, co sprawiało, że miałam serce na wysokości gardła, nie wspominając o skokach adrenaliny. Nie jest to przyjemne uczucie, gdy musisz dodać gazu by wjechać pod górę.. agrafką, a tu „pupa” nie masz mocy, tylko wycie silnika. To bardzo wybijało mnie z rytmy i nie czerpałam zbyt dużo przyjemności z jazdy. Może także ilość kilometrów oraz kumulacja atrakcji dawała o sobie znać. Wracając do pensjonatu, przejechaliśmy wspaniałą odcinek, nad nami rozciągała się autostrada przypominająca, akwedukty (o dziwo zaczęłam, już ładnie ścinać zakręty oraz trochę bardziej się pochylać, co sprawiało mi wielką frajdę. Wskazówki od moich mistrzów zaczynały działać).
Wszyscy jak potulne baranki jechaliśmy za naszym „pastorem”, aż w końcu wjechaliśmy w pole kukurydzy... nie wiem jak on tą drużkę znalazł na gpsie?!? Widoki były nieziemskie, mijaliśmy jakieś wioski, tubylcy spoglądali na nas z nie dowierzaniem, chyba ostatni raz motocykle na ich drodze widzieli w latach 40... ubiegłego wieku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz