Punktualnie zjawiają się wszyscy na miejscu zbiórki. Pogoda tak jakby chciała nam zrobić psikusa, ale uśmiech z twarzy nie schodzi nikomu. Moja „Bee”, gdyż tak nazwałam mój motocykl, zostaje przygarnięta do grona Suzuki, uffff.... ;)
Ruszamy, pierwszy postój w Polichnie, obowiązkowe śniadanko.
Tuż przed Częstochową dostaję znak od kolegi (jadącego za mną Igora), stawaj natychmiast. Serce zaczyna mi walić, adrenalina skaczę, wyobrażam sobie najgorsze. Jak się później okazuje „śmigiełkowy” serwis zawiódł, moja rejestracja zamiast wisieć na dwóch śrubach, dynda sobie i w sumie nie wiadomo dlaczego nie zgubiłam jej wcześniej... szczęście?!? (Pamiętajcie, gdy serwisant zaproponuje Wam podkładkę pod rejestrację, grzecznie odmówcie ;) )
Następnie tankowanie w Częstochowie, gdzie wita Nas skuterowy gang w postaci przyjaciół (Arka i Marty) do grupy dołącza się Sylwia vel. Salsa.
Ruszamy, formujemy szyki... Niestety polskie drogi nie dają o sobie zapomnieć, każdy kilometr przypomina walkę o życie w dżungli, koleiny, frezowanie, inni kierowcy (dwóch, normalnie chcieliśmy „lać” gdyż ich jazda była na tyle bezczelna i niebezpieczna. Dobrze, że się nikomu z grupy nic nie stało) lecz największe atrakcje czekały nas tuż przed Katowicami, koleiny na drodze, nie można było nazwać koleinami, lecz chyba rynnami po których zjeżdżają bobsleiści. Tylko rynny ich mają kształt półkolisty, a tutaj były normalnie dwie ściany. Gdyby ktoś wpadł motocyklem w to cudo natury i zostałby zmuszony do zmiany pasa ruchu, nie wiem jakby to przeżył...
Zaskakujące jest to, gdy restauracja nie spełnia norm, przychodzi sanepid i ją zamyka, dlaczego nikt tak z drogami nie postąpi?!?
No nic... nie pozwolimy by tak przyziemna sprawa przyćmiła nasz wyjazd : )
Na południu, czekają Nas same miłe akcenty w Katowicach dotrzymuje nam kroku Miki, dołączają się Grażynka oraz Ajgor, dalej na naszej trasie specjalnie na Nas czekają Gutek oraz Lelo. Wszyscy witamy się czule, jakbyśmy się wieki się nie widzieli.
Szaman Lelo pyta się czy Nas zmoczyło? My z uśmiechem na ustach odpowiadamy, że nie : ) I CO?!? Jadąc za Lelem przez 15min. moczy Nas deszcz (jak się okaże później, po raz pierwszy i ostatni podczas tej podróży ;p )
Jemy wspólnie obiad, niestety stres nie mija, ja już myślę o jutrzejszym dniu, alpejskich drogach...
Chodź już przejechałam ładnych kilka tysięcy kilometrów w tym sezonie (moim pierwszym pełnym), jakoś nie wierzę we własne siły, czuję, że cel zaczyna mnie przerastać...
Mijamy trzy granice nota bene, wszystkie mijam bez tablicy, czy od dzisiaj nazywać mnie będą w grupie ghost rider ?
Na Słowację, do bazy 1 docieramy około godz. 18:00.
W czasie kolacji, zostaje dopingowana przez jedną z uczestniczek by jutrzejszą prędkość utrzymywać w granicach 140km/h, dla większości z Was takie tempo jest lightowe, a dla mnie jakby to powiedzieć astronomiczne, po Junaku na którym osiągałam magiczne 120km/h.
Dopingująca koleżanka nie ustaje w swoim działaniu, do tego stopnia, że jeden z kolegów (Igor), mówi „daj jej w mordę, jak masz coś do niej!!! upsss... przepraszam, no tak.. kobitki się nie leją” (po tym żarcie tygryskowym, schodzę do podziemia i zawiązuje pakt z Nestorem (jednym z kolegów) – powyżej 130km/h nie jedziemy!!!).
Grupa pada szybko i o dziwo, jak na nasze możliwości na placu boju z 14 osób zostają 2 (Ja i Igor) o godz. 21:20!!
Od mojego mentora alpejskiego otrzymuje ostatnie wskazówki, po których powraca wiara w siebie.
Czeka mnie długa noc, 740km i wymarzone Alpy...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz