poniedziałek, 11 sierpnia 2008

na podbój Grossglocknerstrasse...

Pierwszego dnia alpejskiego, organizator postanowił wybrać jego zdaniem najtrudniejszą trasę.
Mieliśmy zdobyć lodowiec Grossglockner. Nim to jednak się stało pokonywaliśmy przepiękne doliny, dookoła otaczały nas góry, wodospady, malownicze miasteczka. Naczelny fotograf tego wyjazdu (Basia), przesiadła się do Igora. Motocyklista ten był bardzo dzielny, gdyż pchełka która się z tyłu kręciła dawała mu do wiwatu. Zamiast składać się w zakręt, odchylała się w drugą stronę, bo o.. ciekawy krzaczek zobaczyła, a to myślała, że to świstak co tą czekoladę w sreberka zawija... Ojjj walczył kolega, walczył z prawami fizyki.
Staraliśmy się nasycić każdym pokonywanym kilometrem. Gdy zbliżaliśmy się do bramek wjazdowych na grossglocknerstrasse, naszą idyllę przerwał wypadek motocyklowy, jakiś ścigacz nie wyrobił się na zakręcie, niestety nie przeżył. Przypomniało nam to, iż w każdej sekundzie jazdy trzeba być przygotowanym na niezapowiedziane sytuacje i dostosowywać prędkość do swoich umiejętności.
Organizator zarządził, by każdy pokonywał własnym tempem trasę, podzieliliśmy się na podgrupy i ruszyliśmy na podbój jednej z najpiękniejszych tras motocyklowych.
Ja postanowiłam jechać z Tatą na końcu. Jechaliśmy spokojnie by móc podziwiać widoki, co nie było łatwe, gdyż trasa składała się prawie z samych zakrętów... W końcu wypatrzyłam piękny parking widokowy. Postanowiliśmy się zatrzymać by zrobić sobie zdjęcia pamiątkowe. Nic by nie było w tym specjalnego, gdyby nie fakt, że ustawiłam motocykl bardziej do zdjęcia, niż do późniejszej jazdy. I gdy już po sesji chciałam ruszyć, niestety nie mogłam go dźwignąć do pionu (alpejskie stromizny). Więc krzyczę „Tatusiu ratuj” i słyszę odpowiedź „piiii mać..., nie czytałaś tego na forum co pisałem o parkowaniu, piii...” itd. Dosłownie kilka sekund po tym pięknym, jakże pokrzepiającym przemówieniu, okazuje się, że nawet doświadczony motocyklista ma chwile słabości i mój Taticzek zapomniał wystawić podnóżek zsiadając z motocykla i ponad 350kg położyło się na gmolu. Ja oczywiście dostałam ataku śmiechu, widząc, że sprawiedliwość istnieje. Za co obrywało mi się jeszcze bardziej. W końcu pomogłam poderwać motocykl. Do końca pętli, nie usłyszałam, już ani słowa. A mówią, że kobiety są skomplikowane :D ?!?
Trasa okazuje się niesamowita, żadne zdjęcia, filmy tego nie są wstanie opisać, to trzeba zobaczyć, na własne oczy, nie to trzeba przeżyć na własnym motocyklu!!
Zjeżdżając z lodowca jednej z koleżanek odbiło, gdyż stwierdziła, że umie latać... zaraz, zaraz ona umie latać, przecież to Wróbelek... i bez hamulca na pełnym gazie pokonywała wszystkie zakręty, chyba za cel obrała sobie, lepszą jazdę od Ślimaka (kolega z klubu), czy jest to tylko możliwe i czy lepsza znaczy szybsza, oto jest pytanie?
Grupa dała trochę czadu, zaczęłam ich trochę gonić, zgubić się tutaj raczej byłoby nie wesoło...
W końcu kontem oka zobaczyłam, że stoją na stacji, musiałam wjechać na nią pod prąd, gdyż przejazd przejechałam. I tak już na zerowej prędkości, zapatrzyłam się na jednego kolegę, że zrobiłam szkolny błąd.. do końca skręciłam kierownicę i zaczęłam lekko zjeżdżać z podjazdu, co skończyło się położeniem motocykla. Nie wiem jak mi się to udało (nie miałam gmoli), że nogi sobie nie przygniotłam, tylko jakoś się z tego motocykla ześlizgnęłam. Straty – złamany podnóżek pasażera oraz mała ryska. Ahhh... a mogło być tak pięknie ;p
Po całym dniu wrażeń, nieziemskich widoków, organizator Ślimak oznajmił, moi mili przykro mi, już piękniejszych tras i widoków podczas tego wyjazdu nie zobaczycie.
Byliśmy lekko zaskoczeni tym oświadczeniem, lecz cóż... czy faktycznie coś mogło ten dzień przebić. Przeglądając zdjęcia, kosztując regionalne specjały, zakończyliśmy jeden z najwspanialszych dni motocyklowych w życiu.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Za dużo na tym blogu jest motocykla, za mało człowieka, niestety.