lecz nie o nich chcę w tym momencie pisać... ale o naszym powrocie do Warszawy. Były to czasy mojego plecaczkowania (jeździłam z Tatą), jeden z kolegów chciał się podzielić z nami swoim odkryciem, gdzieś pod Rzeszowem, odnalazł jedną z najstarszych cerkwi w Polsce.
Dojechać do niej nie było łatwo...
Ale widok jaki zastaliśmy przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania...
Lecz jak się okazało nasza przygoda dopiero miała się zacząć... próbując się wydostać, z tego urokliwego miejsca, trafiliśmy na przeprawę rzeczną, niestety nie wszyscy się zmieścili na prom, a goniły nas czarne chmury (zdawaliśmy sobie sprawę, że od deszczu dzielą nas minuty).. to co się działo później, to był kataklizm dla motocyklisty..

Mijając kolejne miejscowości deszcz przybierał na sile, w pewnym momencie zaczął padać grad, a na niebie pojawiły się pierwsze pioruny, lecz my jak zaczarowani jechaliśmy dalej, chyba każdy bał się zatrzymać by nie zostać samemu w tym koszmarze, po kilkunastu minutach marzyliśmy o tym deszczyku (który tak przeklinaliśmy jeszcze jakiś czas temu) teraz mieliśmy do czynienia z pompa, widoczność była max. na 10m, to było jakieś wariactwo (dzisiaj sami się dziwimy, dlaczego nikt nie stanął i się nie zatrzymał, by przeczekać to szaleństwo?!). Deszcz jakby ustawał... lecz ja poczułam coś dziwnego... po prostu chyba się zsiusiałam, wstyd mi było, więc nic Tacie nie mówiłam (nastolatka i się zlała...), ale na stacji benzynowej nie wytrzymałam i co słyszę: "ty też masz mokro, matko myślałem, że to mój pęcherz i się nie odzywałem". Kombinezony nie zdały egzaminu (baaa jaki producent myśli o jeździe w takich deszczach!!).
Na jednym z postojów wymienialiśmy się suchymi rzeczami, mieliśmy wszystko przemoczone, także większość rzeczy w sakwach... temperatura spadała, było nam cholernie zimno...
pierwsze promienie słońca, powitały nas tuż przed Białobrzegami... tego dnia nigdy nie zapomnimy, zjednoczył o nas na dobre...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz